Zimowa wyprawa do Kolorado, Styczeń 2002, część pierwsza

Maciej Piwowski
30.06.2015

Część pierwsza

          W styczniu 2002 roku, zaraz po nowym roku wybraliśmy się do Kolorado w celu spenetrowania centralnych i zachodnio-południowych rubieży tego górzystego stanu. W tamtym okresie mieszkaliśmy jeszcze w Chicago i odległy o 1000 mil „Centennial State", nazwany tak potocznie ze względu na fakt iż zotał oficjalnie ogłoszony Stanem USA równe 100 lat po podpisaniu Deklaracji Niepodległości, wciaż jawił się jako wyjątkowo egzotyczny i tajemniczy. Ekipa nie była zbyt liczna i składała się z dwóch osób, mnie i Jarosławy*, mojej dziewczyny. Prosty plan nie wymagający specjalnych przemyśleń czy przygotowań zakładał wypożyczenie samochodu w Chicago, koniecznie terenowego z napędem na cztery koła a to ze względu na warunki klimatyczne w terenie górskim czyli potencjalnie śnieg lub ewentualnie głęboki śnieg nie wspominając już o lodzie, przetarcie szlaku prosto na Denver a potem zatoczenie wielkiego koła odwiedzając Rocky Mountain National Park, kilka kurortów narciarskich oraz, na zakończenie krótką wizyte w Black Canyon of The Gunnison National Park. Wszystko razem jakieś 3,000 mil czyli prawie 5,000 kilometrów.

Z całej eskapady w pamięci pozostał mi tylko niewielki epizod który rozegrał się pod koniec wycieczki. Był piątek, 11-ego, noc spędziliśmy w Glenwood Springs, do południa jeździliśmy na nartach w Snowmass, a następnie zamierzaliśmy przemieścić się do wyżej wspomnianego parku, zwiedzić okolicę i skierować się w drogę powrotną do Denver. O ile dobrze pamiętam Jarosława nie była zachwycona koncepcją kilkugodzinnej jazdy po to tylko aby zahaczyć o ostatni punkt naszej wyprawy, który w zasadzie nie jawił się jako coś specjalnie spektakularnego, ot kolejny park, prawdopodobnie zamknięty ze względu na porę roku i niedobór odwiedzających nie wliczając w to oczywiście zdesperowanych turystów z Chicago.

Dodatkowo, precyzyjne wyliczenia czasowe zawiodły i robiło się późno co oznaczało iż w ciągu kilku godzin będzie zupełnie ciemno uniemożliwiając jakiekolwiek zwiedzanie nie mówiąc nawet o podziwianiu krajobrazu. Dla mnie jednak odstępstwo od planu było niemożliwe do przyjęcia, co, jak ów park okaże się cudem natury a omijając go odbierzemy sobie niepowtarzalną przyjemność obcowania z owym zjawiskiem? Były to czasy kiedy nie zadawałem sobie zbyt wiele trudu przed wyruszeniem w trasę na zapoznanie się, choćby pobieżnie z obiektami które zamierzaliśmy odwiedzić. Nie było Google Maps, nie istniał YouTube, zdjęcia zamieszczane na internecie były wątpliwej rozdzielczości i jakości. Jedyną alternatywą było wypożyczenie z biblioteki lub kupienie przewodnika turystycznego i tym sposobem wyrobienie sobie wstępnie opinii na temat potencjalnych atrakcji. Wolałem jednak rozwiązanie spontaniczne, zupełny brak wiedzy na temat tego co wyłoni się za kolejnym zakrętem, coś jak prawdziwy nomad czy pielgrzym podążający wytrwale w obranym kierunku, bez względu na ewentualne przeciwności losu. Frazesem który znalazł moje szczególne uznanie było hasło autorstwa Johna B. L. Soulea brzmiące „Go West, young man, and grow up with the country", klasyczny dziewiętnastowieczny slogan promujący ekspansje na zachód kontynentu amerykańskiego. Osobiście nie miałem nic przeciwko przyłączeniu się do tego pędu choć wiedziałem iż na końcu tej wędrówki wylądujemy z powrotem w starym, dobrym Chicago który, z zachodem, z geograficznego punktu widzenia nie ma wiele wspólnego. I tym razem nie zamierzałem rezygnować z moich ideałów więc, używajac bardziej lub mniej sensownych argumentów, wytłumaczyłem Jarosławie istotę i głębie mojej koncepcji.

Przekonana, a może tylko znudzona nie protestowała już więcej co pozwoliło mi skoncentrować się na absorbującym zajęciu prowadzenia samochodu, szczególnie iż zaczoł padać śnieg wprowadzając dodatkowy element do tego, już i tak skomplikowanego równania. Jechaliśmy stanową drogą 92 w stronę Crawford. Około 8-miu mil za tą niewielką mieściną powinniśmy byli skręcić w prawo na E81 która doprowadziłaby nas do parku od jego północnej strony. Plan był dobry, szczególnie iż nie zawierał żadnych skomplikownych elementów, ale tylko do momentu kiedy, po przejechaniu kilku mil po wąskiej E81 drogi nie zagrodził nam szlaban. Z tabliczki przytwierdzonej do środkowej jego części, do połowy zasypanej śniegiem, wytartej i brudnej przebijał napis „North Entrance Closed in Winter". To był koniec tej części eskapady, rozwiały się nadzieje i wizje dech zapierających plenerów, czułem że umknęło coś niepowtarzalnego i unikalnego coś czego nigdy już nie będzie mi dane zobaczyć. Z jakiś niewyjaśnionych przyczyn całe pokłady zapału które jeszcze parę minut temu pchały mnie niepowstrzymanie ku nowemu ulotniły się teraz pozostawiając jedynie niesmak i pustkę. Prozaiczna drewniana belka ustawiona w poprzek drogi potrafiła wywołać potężną, na kształt huraganu chemiczną burzę w moim organizmie. Czułem jak przeróżne hormony wydzielają się w niekontrolowanych ilościach, mieszają ze sobą w najdzikszych kombinacjach a wszystko w jednym celu, odebrania człowiekowi ochoty do dalszej walki.

Byłem jak pięciolatek którego wyprowadzono właśnie ze sklepu i całkowicie nieodwracalnie prysła nadzieja na zakup kolejnej, nowej zabawki. Po kilkunastu sekundach konsternacji, kiedy już przeszło emocjonalne tornado i byłem w stanie w miare logicznie ocenić sytuację podjołem jedyną, sensowną decyzję, wracamy do Denver, koniec wycieczki. Rzuciłem okiem na mapę, przeliczyłem odległość i już byłem gotowy do dalszej podróży. Padający wciąż śnieg gestniał, zawężał pole widzenia, a właściwie skracał dramatycznie zasięg naszego wroku. Dziwne, ale to dawało iluzoryczne wrażenie iż na zewnątrz jest ciepło, śnieg, prze swoją lekkość wydawał się substancją ponadtemperaturową, nie podlegającą prozaicznym prawom natury. Było to wrażenie złudne o czym przekonałem się kiedy uchyliłem okno a potężna chmura wirującego, białego pyłu o temperaturze znacznie poniżej wartości tolerowalnej przez człowieka wdarła się do ciepłego i przytulnego wnętrza naszego Forda Explorera.

W zasadzie, pomyślałem, nie jest tak źle, gdyby nie ten szlaban musielibyśmy wyjść z samochodu, wyeksponować się na to wirujące śnieżne szaleństwo a i tak nie zobaczylibyśmy wiele w tej zamieci. Skierowałem SUVa w kierunku z którego przyjechaliśmy, wdepnołem delikatnie pedał gazu trafiajac jednocześnie kołami w nasze własne koleiny wyżłobione przed kilkoma minutami i wbiłem wzrok w białą kurtynę rozciągającą się przed nami. Robiło się coraz ciemniej i zimniej, termometr pokazujący temperature na zewnątrz dawno już przestał wyświetlać dwucyfrowe liczby i teraz widniało tam tylko 5°F co w prostej linii przekładało się na -15° w skali Celsjusza. Śniegu jakby przybywało, światło reflektorów nie przebijało się dalej niż na kilka metrów a większość, myślę ze nawet do 90-ciu procent promieni odbijało się od rozedrganego pyłu śnieżnego powodując iż rozróżnienie drogi od pobocza było prawie niemożliwe. Jedynym pocieszeniem zdawało się to iż nie spodziewałem się spotkać żadnych samochodów na mojej drodze, nikogo jadącego w moim ani przeciwnym kierunku, a to z prostej przyczyny, nie mogłem sobie wyobrazić desperata który, w taką pogodę wybrałby się tędy na przejażdzkę. Wyłaczyłem nawet światła mijania pozostawiając tylko pozycyjne, przynajmniej nie oślepiało mnie to odbite piekielnie ostre światło.

          I tak toczyliśmy się po białym puchu z predkością nie przeraczającą 20 kilometrów na godzinę analizując kawałek widzialnej przestrzeni przed moimi oczami, starając się jednocześnie usilnie rozróżnić drobne elementy ukształtowania terenu które dawały mgliste wyobrażenie o tym gdzie jest droga a gdzie już jej nie ma. Nie myślałem o tym co jest poza krawędzią mojego wzroku, tam gdzie kończy się płachta asfaltu a prawdopodobnie zaczyna przepaść albowiem przemieszczaliśmy się po niezwykle krętej górskiej drodze oznaczonej numerem 92, a takie drogi mają to właśnie do siebie że jedną ze stron wyznacza pionowa skała która pnie się w nieskończoność a drugą pionowa przepaść równie głęboka. Teraz nie pamiętam już czy mieliśmy włączone radio, prawdopodobnie w takiej głuszy i tak nie odbieralibyśmy żadnych fal radiowych. Może mieliśmy jakieś płyty CD i słuchaliśmy Dżemu albo Budki Suflera, nie pamiętam.

          W pewnym momencie, można by powiedzieć, niespodziewanie samochód zrazu prawie niezauważalnie, płynnie wymknął się spod mojej kontroli i zaczoł dryfowac majestatycznie w lewą stronę. Była to strona ze ścianą skalną której jeszcze nie widziałem ale już zdążyłem sobie wyobrazić potencjalne zniszczenia naszego wypożyczonego SUVa powstałe po zetknieciu z twardym granitem. Miałem w pamięci jakieś strzępy informacji dotyczących zachowania w takich sytuacjach, w którą stronę należy skręcić koła i czy hamować czy nie i jeszcze kilka innych wskazówek ale jakoś dziwnie wszystko mi się pomieszało więc zdałem sie całkowicie na swój instynkt.

Widziałem ciemny o poszarpanej powierzchni mur kilka metrów od nas, wolno ale nieprzerwanie zbliżający się do lewej burty. Wykonałem kilka skomplikowanych manewrów kierownicą nie wywołujac zupełnie żadnie reakcji ze strony samochodu, był całkowicie poza moją kontrolą. Widziałem już roztraskane lusterko, czułem jak ostra krawędź skały wgniata delikatną blachę „21 gauge" powierzchni drzwi i rozrywa ja jak góra lodowa poszycie Titanic'a. Byliśmy niewiele więcej jak 0.4 sekundy od zderzenia kiedy nagły wstrząs, zakładam iż to lewe koło zetkneło się jakimś kamieniem czy może kłodą drewna leżącą na poboczu, wytrącił nasz pojazd z kursu na zderzenie i skierował nas dokładnie tam gdzie chciałem się znaleźc, czyli na środek drogi. Niewiele ponad ułamek sekundy trwała moja euforia spowodowana zmianą trajektorii i uniknięciem spotkania z górotworem kiedy zdałem sobie sprawę iż teraz, w sposób wciąż niekontrolowany, płyniemy w strone niechybnej przepaści. „Z deszczu pod rynnę" nie pomyślałem choć powinienem był. Światła włączonych przed momentem reflektorów wbiły się w czerń przestrzeni kiedy zamaszystym ruchem poderwało nas do góry na krawędzi urwiska by już po nanosekundzie, na skutek działania grawitacji, skierować dziób samochodu pionowo w dół.

Czas rozciągnoł się niewyobrażalnie! Jedziemy w dół po stromiźnie, SUV'em rzuca jak workiem kartofli, porównanie szczególnie celne biorąc pod uwage fakt iż wszystko co mieliśmy w przestrzeni bagażowej ożyło i zaczeło fruwać po całym wnętrzu. Jeden z plecaków, pozbawiony wszelkich hamulców, przeleciał nawet obok nas i wyrżnoł w deskę rozdzielczą idealnie trafialąc w radio. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu trzymałem wciąż kierownicę, chciałem pewnie dać wszystkim do zrozumienia że sytuacja jest dalej pod moja kontrolą. Dyndając chaotycznie zawieszony w pasach bezpieczeństwa widziałem biel sniegu i czerń całej reszty, taki prosty układ, wszystko przejrzyste i proste, czarne lub białe, brak pośrednich kolorów, jak film z Rambo, wiadomo kto dobry a kto czarny charakter. Po jakims czasie, jakimś, bo mogło to być pół sekundy lub 15 minut na SUV'a zadzialały tajemnicze siły i zaczeliśmy wytracać prędkość.

Zobaczyłem gęste krzaki przed nami w które wbijaliśmy się bez oporu. Samochód wykonał jeszcze jeden piruet i stanoł w poprzek stoku po czym majestatyczne zwalił się na prawy bok idealnie na gęste i rozłożyste krzaki. Zastygliśmy w bezruchu, to znaczy ja wciaż kolebotałem się skutecznie omotany pasami bezpieczeństwa, tym razem kilka centymetrów nad zniruchomiałym ciałem Jarosławy. Co się mówi w takich chwilach? Zastanawiałem się, próbowałem sobie przypomnieć jakiś dobry frazes filmowy ale nic nie przychodziło mi do głowy stwierdziłem więc lakonicznie: „Uffff". Jarosława miała oczy otwarte, usta chyba też ale nic nie mówiła. W pierwszym odruchu próbowałem otworzyć drzwi ale okazało się to niemożliwe. Ważyły tyle że jakakolwiek próba podniesienia ich był skazana na niepowodzenie. Samochód leżał na boku więc drzwi zamieniły się w klapę jak od Rudego 102 z filmu o czterech pancernych. Drugą opcją była tylna klapa która właśnie, za sprawą fizycznej pozycji pojazdu zamieniła się w drzwi. Wyswobodziłem się z uprzęży pasów, przeczołgałem na tył wozu i je otworzyłem. Wyskoczyłem na zewnątrz z zamysłem rozpoznania terenu i oceny sytuacji ale pomysł okazał się niezbyt fortunny.

Wpadłem w śnieg który sięgał mi do wysokości pasa, był nadal lodowaty, było zupełnie ciemno a ja nie miałem na sobie nawet kurtki. Wdrapałem się jakoś do wnętrza i w tym momęcie dotarła do mnie złożoność naszej sytuacji. Odbyliśmy krótką naradę z Jarosławą która w międzyczasie ochłonęła z wrażenia i odzyskała dar logicznego myślenia. Postanowiliśmy wdziać na siebie wszystko co tylko mamy i co może chronić nas od ekstremalnego zimna, wygrzebać się na skraj urwiska do drogi i spacerem udać się z powrotem do najbliższego miasteczka czyli Crawford po pomoc. Całkiem logiczny i przejrzysty plan to był biorąc pod uwagę fakt że telefon komórkowy nie działał a do cywilizacji było jedynie jakieś 36 kilometrów. Do Gunnison było trochę dalej.

Ciąg dalszy w części drugiej: „Teoria względności"

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie