Docieramy do rzeki Kolorado
Program wycieczki zakładał iż trzeciego dnia pobytu podejmiemy próbę zejścia do samej rzeki Kolorado i powrotu do obozowiska tego samego dnia. Nie mieliśmy żadnych konkretnych informacji na temat szlaku, skali trudności czy czasu potrzebnego do przebycia drogi tam i z powrotem, znaliśmy tylko dystans w przybliżeniu, co przekładało się teoretycznie na 3-4 godziny marszu w srednio trudnym terenie. Instynktownie czuliśmy jedno, trzeba wyjść jak najwcześniej żeby uniknąć maksymalnego, wysysającego energie popołudniowego skwaru.
Wyruszyliśmy jeszcze przed świtem, a przynajmniej tak nam się wydawało gdyż było jeszcze zupełnie ciemno. Wrażenie to potęgowane było faktem iż znajdowaliśmy się na dnie kanionu czyli w głębokiej rynnie której ściany skutecznie blokowały promienie porannego słońca. Na drogę wzieliśmy po kilka batonów energetycznych (power bar) i kilka butelek wody. To ostatnie mieliśmy uzupełniać na bierząco ze strumienia i uzdatniać używając SteriPEN, urządzenie wykorzystujące promienie ultra-fioletowe do eliminowania różnego rodzaju mikrobów i virusów z wody.
Pierwszy, krótki odcinek szlaku prowadził prosto z pola biwakowego do Mooney Falls. Zejście skalistym tunelem (Mooney Falls opisane są w sekcji o tej samej nazwie) który spenetrowaliśmy dnia poprzedniego zajeło nam kilka minut. Zostawiliśmy wodospad za naszymi plecami i ruszyliśmy w jedynym możliwym kierunku czyli wzłuż strumienia który, według wszelkich obliczeń, powinien po jakiś 16 kilometrach wpaść do rzeki Kolorado. Nie pozostało nam nic innego jak podążać wdłuż jego brzegu po dobrze widocznej ścieżce wydeptanej stopami poprzedników. Brneliśmy przez chaszcze i krzaki, wspinaliśmy sie na skalne półki, maszerowaliśmy po piachu i kamieniach. Po kilkudziesięciu minutach drogi od wodospadów scieżka raptownie skręciła w stronę strumienia i urwała się nad jego brzegiem. Rzut oka na druga stronę i było wiadomo że dotarliśmy do brodu. Nie było innego wyjścia jak zzuć buty i przebrnąć na drugą stronę balansując na śliskich kamieniach przeciwstawiając się jednocześnie dość silnemu w tym miejscu nurtowi. Potem okazało się iż takich przepraw o różnym stopniu trudności trzeba zaliczyć, nie pamiętam dokładnie, ale co najmniej z 10. Na początku stanowiło to pewne urozmaicenie i dodawało uroku całej wyprawie. Były miejsca gdzie woda, spiętrzona przez zwały głazów czy konary drzew, tworzyła głębokie zakola idealne na kilkuminutową przerwę i relaksującą kąpiel. Po jakims czasie jednak procedura zdejmowania i po 5 minutach zakładania mokrych skarpetek i butów straciła na kolorycie. Żałowałem że nie zabralismy neopranowych kamaszy idealnie nadających sie do tego typu eskapad. Próbowałem nawet maszerować na bosaka ale ten pomysł był jeszcze mniej fortunny, co kilka kroków bowiem nadziewałem się na ostre kamienie i patyki o dziwnych kształtach rozrzucone na ścieżce przez jakiś nieprzyjaznych Indian co wywoływało jeszcze większą irytacje.
Brneliśmy dalej. Gdzieś po drodze udało nam się nawet zdybać grzechotnika przycupniętego pod kamieniem ale, prawdopodobnie ze wględu na temperature, nie był skory do żadniej zabawy, pogrzechotał troche i uciekł czy raczej odpełzł znikając w gestwinie chaszczy. W pewnym momencie, juz po kilku godzinach wędrowania, natkneliśmy się na ścianę skalna ustawiona idealnie na naszej drodze, przeszkodę nie do obejścia. Nie mieliśmy ze sobą ani dynamitu ani kilofów więc koncepcja przebijania się na wylot przez litą skałe upadła jednogłośnie. Nasza konsternacja nie trwała jednak długo bo po chwili ktoś odkrył iz z góry, na bocznej krawędzi zwisają konopne liny a do ściany przytwierdzone są haki w mniej lub bardziej regularnych odstępach. To oznaczało nic innego jak zaproszenie do krótkiej górskiej wspinaczki. Nie zastanawiając się wiele podjeliśmy wyzwanie i juz po chwili byliśmy znów na szlaku jakieś 15 metrów powyżej poprzedniego poziomu. W końcu, z kilkugodzinnym opóźnieniem dotarliśmy do ujścia Havasu Creek. Kontrast był dramatyczny, herlawy, ciepły i płytki w tym miejscu strumień wpływał leniwie i ginoł w odmętach szerokiej na 100 metrów, rwącej, czarnej masy która z szybkością pociągu expresowego przemieszczała się przed naszymi oczami. Wrażenie to pogłębiał fakt iż rzeka nie posiadała brzegów, płyneła na dnie głebokiej na 200 metrów rynny o pionowych gładkich ścianach mozolnie wyżłobionej w brunatno-czerwonej skale. Woda w rzece Kolorado w tym okresie nie przekracza temperatury 10°C.
Wiedzieliśmy z opowiadań jakie niebezpieczenstwo stanowić może próba kąmpieli przy ujściu Havasu Creek. Były przypadki utonieć kiedy wartki nurt rzeki porywał niczego nie podejrzewającego człowieka pławiącego się w nagrzanej wodzie strumienia i zasysał go w lodowate odmęty. Na odcinku kilku kilometrów wydostanie się na brzeg jest praktycznie niemożliwe ze względu na fakt iż, jak już wspomniałem, brzeg praktycznie nie istnieje, jest za to oślizła, wypolerowana skała której za nic nie można się skutecznie uchwycić. To, w zestawieniu z niską temperaturą stanowi dramatyczne wyzwanie nawet dla wytrawnego pływaka.
My nie byliśmy nawet blisko tego miana a poza tym zmęczenie powoli zaczynało dawać się we znaki więc nie próbowaliśmy bawić się z naturą w chowanego i poprzestaliśmy na robieniu zdjęć z bezpieczniej odległości. Zreszta nie pozostało wiele czasu gdyż nasze rachuby wzieły w łeb i byliśmy grubo spóźnieni. Myśl o wedrówce w górę strumienia po rozpalonej popołudniowym słońcem patelni nie napawała optymizmem. Kilka pstryknięc aparatu fotograficznego póżniej byliśmy już w drodze. Powrót zdecydowanie różnił się stylem od pierwszej części wycieczki; koncentrowaliśmy się zdecydowanie mniej na rozrywkowych walorach marszu czyli konwersacji a dużo bardziej na utrzymaniu odpowiedniego rytmu i dbaniu o to żeby dostarczyć odpowiednią ilość H2O potrzebnej do chłodzenia tego co mieliśmy skwieczące pod naszymi czaszkami. Dowlekliśmy się do obozowiska o jakieś 6-tej czy 7-ej wieczorem. W ramach regeneracji energii poważnie nadszarpniętej wędrówką wskoczyłem natychmiast do strumienia w iluzorycznej nadzieii iż odzyskam siły witalne. Zadziałało tylko połowicznie, udało mi się pozbyć warstwy potu i kurzu który oblepiał dokładnie moje ciało oraz nadepnąć niefortunnie na jakiś ostry kamień na dnie. Ból był na tyle dotkliwy iż całkowicie przestałem myśleć o znużeniu wynikającym z całodziennej wędrówki.
O tej porze w kanionie powoli zaczynało robić sie ciemno więc nie zostało nic innego do zrobienia jak odpalić nasze przenośne kuchenki i przygotować coś ciepłego do zjedzenia. Czekał nas jeszcze jeden dzień przy wodospadach który zamierzaliśmy spędzić na odpoczynku polegającym na pławieniu się w strumieniu i wylegiwaniu na słońcu, chwila przerwy przed powrotem do cywilizacji.