Opowiadania i opowiastki turystyczne: KWIETNIOWY ZAWRAT // Liliana Kołłątaj

Krzysztof Jagielski
05.11.2015

 Kwietniowy poranek w Murowańcu powitał nas olśniewającym słońcem. Hala Gąsienicowa tonęła w bieli. Zima w środku wiosny. Przedwczorajszy opad śniegu trzymał się jeszcze na świerkach, przyklejony kilkustopniowym, nocnym mrozem. Szczyty wybieliły się aż po same wierzchołki. W oczach kłuło boleśnie od tej wszechobecnej światłości.

Siedzimy w piątkę na przełęczy Zawrat, tak mniej więcej w połowie drogi między Murowańcem na Hali Gąsienicowej a schroniskiem w Dolinie Pięciu Stawów.

W dalekiej perspektywie, w podhalańskich dolinach pod Zakopanem, zielenią się pola, rozkwitają jabłonie i wiśnie, a tu zmrożony śnieg skrzypi pod butami.

Wysokość – jak na polskie warunki – już całkiem pokaźna: 2159 m n.p.m. Drobne 600 metrów różnicy poziomów tylko z Hali Gąsienicowej. A licząc od Zakopanego – kolejne 600 metrów.

Z Murowańca, po nocnym postoju, ruszyliśmy kilka godzin temu. Trochę się już nadreptaliśmy, w dodatku z pełnym ekwipunkiem w plecakach i zachciało nam się herbaty. W termosach nie mamy już ani kropelki a do najbliższego schroniska stąd ładnych parę kilometrów. Herbata na Zawracie? Gdy wokół mróz i śnieg? A jakże, czemużby nie? Ot, taka turystyczna fanaberia. Czy to problem? Skądże! Dlaczego mamy sobie na dwóch tysiącach metrów nad poziomem morza odmawiać wypicia gorącej herbatki? Skoro już całe turystyczne oprzyrządowanie wtaszczyliśmy na własnych nogach i plecach na taką wysokość,  a w dodatku ciąży ono jak worek kamieni – to niech się chociaż na coś przyda. Jędruś wygrzebuje maszynkę z głębi horolezki, ja wyciągam klasyczną aluminiową menażkę.

Skąd wziąć wodę na tej wysokości, jeśli nie ma się jej zapasu w plecaku? Ach, to nie problem! Tego tu pod dostatkiem, tyle że w trochę innej, nieco osobliwej postaci... Przypomina mi się stary jak świat dowcip: jak przenieść w sitku wodę? – zamrozić. Tej zamrożonej wody dokoła nie brakuje. Parę garści śniegu wrzuconych do menażki i już. Teraz potrzeba jedynie trochę cierpliwości. Na słabym ogniu benzynowego juwelka śnieg zwolna topnieje. Maszynka furczy, wiatr miota płomieniem. Zasłaniamy kuchenkę jak się da od podmuchów znad przełęczy. Niewiele to pomaga. Jeszcze dobre pół godziny poczekamy, zanim woda zawrze i można będzie zaparzyć upragnioną herbatę. Ale jakiż cudowny smak miał ten napój, gdy wreszcie kula zmrożonego, tatrzańskiego śniegu zamieniła się we wrzątek. Ten smak i tę chwilę pamiętam do dziś.

Jeszcze miesiąc wcześniej, gdyby mi ktoś powiedział, ze się tu znajdę i to w takich okolicznościach popukałabym się w czoło. A kilka lat wstecz na taką zapowiedź, stwierdziłabym, że zwariował.

Ale po kolei...

Zima. Druga klasa podstawówki, górka na osiedlu. Sankowe szaleństwo z dzieciarnią. W konsekwencji: angina z reumatycznymi i kardiologicznymi powikłaniami. Dwa lata konsultacji lekarskich i ponad sto dwadzieścia dni w szpitalu. Diagnoza: wadliwy rozwój serca, przerost prawej komory, w dodatku serce kropelkowe, wiszące, niezdolne do większych wysiłków. Absolutny zakaz uprawiania sportów. Zwolnienie z wf-u do końca podstawówki i przez całe liceum. A serce i tak pokazywało swoje fochy i to w najmniej oczekiwanych momentach. Tachikardia, arytmia i takie tam...  Nie było to miłe dla nastolatki. Ponieważ kłopoty mają zwyczaj chodzić stadami – dołączyła się wada wzroku. Kolejna diagnoza lekarska, tym razem okulistyczna nie niosła w sobie nadziei na aktywne życie: pogłębiający się astygmatyzm spowodowany jest nieprawidłową budową rogówki, istnieje duże prawdopodobieństwo odklejenia się siatkówki, co może spowodować całkowitą ślepotę. Zakaz jakichkolwiek większych wysiłków. Taniec? Sport? Dziewczyno, zapomnij, jeśli chcesz widzieć. Rok w rok zmiana okularów, szkła robiły się coraz grubsze.

A tymczasem zauroczenie górami nastąpiło od pierwszego wejrzenia. Jakoś tak pod koniec podstawówki mamuśka zabrała mnie na wczasy rodzinne do Ustronia koło Żywca. I wówczas rozpoczęła się totalna i nieuleczalna fascynacja górami. I cóż było z tym zrobić? Pozostawały wyjazdy wczasowe w Beskidy i cierpliwe spacerki w towarzystwie emerytów, którzy nierzadko mieli lepszą kondycję ode mnie. Dusza rwała się na szczyty, a serce - oporna pompa ssąco-tłocząca - ciągnęło w doliny. Pokonanie pod górę dwustu, trzystu zbocza stanowiło nie lada problem. Zostawałyśmy z mamą daleko w tyle za każdą grupą. Mijały lata, zdrowie mamy słabło i już nie mogła towarzyszyć mi w górskich wędrówkach. Bakcyl aktywności, powiedzmy turystycznej, zagnieździł się jednak na stałe i nie dawał za wygraną. Góry odpadały. Wśród moich rówieśników nikt nie zniósłby mojego ślimaczego tempa. Zaczęły się wędrówki nizinne, najpierw w towarzystwie licealnych kolegów, później coraz częściej samotne. Miesięcznie pokonywałam dziesiątki kilometrów. Samotność w czasie wędrówek doskwierała mocno. Mijały minuty i godziny i  nie było do kogo gęby otworzyć. Dokoła takie cuda natury i nie było z kim podzielić się tą radością. Na pierwszym roku polonistyki, w jeden z czwartków zajrzałam na spotkanie klubowe UNIKAT-u – Uniwersyteckiego Klubu Turystycznego. I już tam zostałam do końca studiów.

Sprawę gór przesądziła wizyta u uniwersyteckiego kardiologa. Diagnoza lekarki była zaskakująca. Zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. „Tak, zgadza się, serce słabe, ale to głównie dlatego, że było cały czas oszczędzane. Wiek dojrzewania minął, organizm jest w pełni ukształtowany, trzeba zadbać o kondycję. Jak się, dziewczyno, nie zaczniesz ruszać, to za dwa lata trzeba będzie wozić cię na wózku.” Widząc przerażenie w moich oczach dodała: „Nie ma co się przerażać, ale to ostatni dzwonek, by zacząć coś z tym  robić. Wskazany nieobciążający trening. Nie sugeruję sportów wyczynowych, ale w miarę intensywny ruch na świeżym powietrzu – jak najbardziej.”

Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Wakacje spędziłam w Bieszczadach. Tak na próbę. Góry nie za wysokie. Szlaki w miarę łatwe. Wędrowałyśmy z koleżanką z UNIKAT-u po Połoninach, nocując w schroniskach i bazach SKPB. Na początku szło ciężko, ale Ewa była cierpliwa i zawsze, gdy dysząc z wysiłku spoglądałam jej prosząco w oczy, odpowiadała: ”Nigdzie nam się specjalnie nie śpieszy. Możemy sobie pozbierać malinki i jagódki.”

Na ten kwietniowy wypad w Tatry wyciągnęła mnie następnego roku Anka, koleżanka z polonistyki, zapalona tatromanka. Zaczęło się oczywiście od Zakopanego. Początki klasyczne – typowo ceperskie. Krupówki, Gubałówka, Dolina Kościeliska. Dla mnie to była zupełna nowość. Nie dosyć, że góry wysokie, skaliste, alpejskiego typu, to jeszcze zimą. Chłonęłam nieznane widoki szeroko otwartymi oczami. Ale Anka nudziła się setnie. Trzeciego dnia pobytu w Zakopanem jej cierpliwość się wyczerpała i padło kategoryczne stwierdzenie: „Dosyć tego plątania się po dolinkach reglowych. Idziemy do Murowańca, a potem przez Zawrat do Pięciu.” (Chodziło jej o Dolinę Pięciu Stawów Polskich).

Nic mi te nazwy nie mówiły. Ot, literki na mapie. Uznając jednak Ankę za tatrzański autorytet, nie wyraziłam sprzeciwu, mimo nurtujących mnie lekkich obaw. Nie miałam pojęcia, na co się porywam. Gdy dziś to wspominam, cierpnie mi skóra na karku. Mogło się to skończyć bardzo różnie. Miałyśmy jednak mnóstwo szczęścia. Moje serce, o dziwo! wytrzymało bez większych problemów.

Tatry okazały się nader łaskawe dla żółtodzioba, jakby chciały mi zrobić prezent na początek naszej znajomości. Pogoda dopisała wręcz idealnie. Widoczność w słońcu i mroźnej klarowności powietrza sięgała kilkunastu kilometrów. Z Zawratu rozciągała się niezmącona chmurami ani nawet najlżejszą mgiełką panorama aż po odległe pasma Tatr Słowackich. W oczach i w pamięci pozostały krajobrazy, których nie da się opisać. A po powrocie do Warszawy w sercu zagościła nieuleczalna choroba znana większości góromanów - tatrzańska nostalgia. Powroty w Tatry stały się coraz częstsze, a powitanie roku akademickiego odbywało się obowiązkowo w Roztoce lub w Pięciu Stawach.

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie