Nieczynna już kopalnia miedzi w miasteczku Besbee w południowej Arizonie o tajemniczo brzmiącej nazwie Queen Copper Mine, jest jednym z ciekawszych obiektów turystycznych tego regionu. Można pokusić się nawet o stwierdzenie iż jest to ewenement w skali światowej biorąc pod uwage fakt iż na przestrzeni około 100 lat intensywnej eksploatacji bardzo bogatego złoża wydobyto rudę miedzi, złota, srebra, ołowiu i cynku o łącznej wartości ponad 6,1 biliona dolarów, cena z 1975 roku, która jest datą oficjalnego jej zamknięcia, a to klasyfikuje kopalnie jako jedną z najbardziej wydajnych na świecie. Ciekawostką jest również fakt iż zaprzestano wydobycia nie ze względu na wyczerpanie się złoża lecz na uwczesną sytuacje ekonomiczną i gwałtowny spadek cen miedzi na rynkach światowych co uczyniło dalszą eksploatacje nieopłacalną.
Łączny tonaż wydobycia poszczególnych metali:
Miedź – 3,643,413 ton
Złoto – 81.4 ton
Srebro – 2,187.5 ton
Ołów – 138,176.7 ton
Cynk – 168,711.8 ton
Interesująca jest również historia odkrycia złoża. Wszystko zaczeło się pod koniec lat siedemdziesiątych XIX-ego wieku kiedy to porucznik Dunn ze swoim oddziałem szwędał się po okolicy wypatrujac oficjalnego wroga armii amerykańskiej w tamtym czasie czyli Apaczów. Znużony bezowocnymi poszukiwaniami postanowił rozbić obozowisko w kanionie który nosi dziś nazwę Old Bisbee i stanowi część dzisiejszego miasteczka. Po obiedzie, zamiast uciąć sobie regenerującą drzemkę przyszła mu ochota na spacer po okolicy i wtedy natknoł się na kilka interesujących i podejrzanie znajomych kamieni. Porucznik Dunn nie posiadał wiedzy geologicznej, nie był też materiałoznawcą ale przenikliwy umysł zawodowego wojaka podpowiadał mu iż odkrył coś co może w konsekfencji przynieś mu fortunę. Obowiązki armijne w znacznym stopniu blokowały jednak zapędy biznesowe wojaka Dunn’a. Chcąc nie chcąc podzielił się swoim odkryciem z uczciwie wyglądającym jegomościem o nazwisku George Warren, poszukiwaczem złota otwartym na tego typu współpracę i założył z nim spółkę. Niestety George, o czym nie powiadomił z jakis tajemniczych przyczyn wspólnika, posiadał też bardzo poważną wadę, lubił Whiskey, nie gardził też innymi trunkami, a kiedy przedawkował dzieli się swoimi tajemnicami z przygodnie poznanymi przyjaciółmi. Takim sposobem w krótkim czasie liczba członków założycieli przyszłej kopalni wzrosła niepomiernie a orginalny odkrywca rudy miedzi, porucznik Dunn został z niej całkowicie wyeliminowany.
Na początku były to małe, skromne poletka, tkz. „claims”, wykupywane za grosze od rządu Stanów Zjednoczonych na których można było prowadzić wydobycie. Z czasem więksi i bardziej majętni inwestorzy przejmowali i grupowli mało wydajne „claims”, kupowali sprzęt i organizowali pracowników. W 1880 lokalny bogacz z San Francisco o nazwisku DeWitt Bisbee wraz z grupa inwestorów przejoł cały teren i zainicjował powstanie kopalni z prawdziwego zdarzenia.
Queen Copper Mine (czyli kopalnia) położona jest na obrzeżu miasteczka Besbee około 90 mil na południowy wschód od Tucson, 190 mil od Phoenix (początek naszej podróży) i około 10 mil od granicy z Meksykiem. Droga wiedzie przez tereny które nieodmiennie kojarzą się z dzikim zachodem i indianami a konkretnie kiczowatymi westernami gdzie niedobrzy Apacze atakują niewinnych osadników urozmaicając im rozkład dnia zdejmowaniem skalpów przy akompaniamencie dzikiego wycia a dobra amerykańska armia ratuje niewinne dziatki i kobiety od niechybnego pohańbienia. Czerwone skały i kaktusy Saguaro to tu klasyczny widok. Zaskoczeniem jest chwila kiedy, po kilku godzinach podróży przez jednostajną i monotonną prerię, zza ściany skalnej wyłaniają się pierwsze domostwa Besbee rozrzucone, wydaje się bezładnie, u podnuża łańcucha górskiego.
Czym bliżej osady tym więcej zabudowań z których część wspina się się na otaczające kanion skały dodając temu miejscu kolorytu wynikającego z kontrastu. Białe ściany domów doskonale odcinają się na tle czerwono brunatnych skał tworzących kurtynę, rodzaj tła, idealne warunki dla plenerowych malarzy szukających natchnienia i pragnących zabłysnąć orginalnością.
Dojazd do kopalni jest dobrze oznaczony, droga szeroka a parking obszerny z dodatkowym placem przeznaczonym dla pojazdów rekreacyjnych i przyczep kampingowych.
Zwiedzanie kopalni odbywa się z przewodnikiem i trwa około godziny i piętnaście minut. Wszystko zaczyna się w drewnianym hangarze mieszczącym kasy, skromne muzeum i oczywiście sklep z pamiątkami gdzie nabyć można kamień z dna kopalni, kawałek rudy lub koszulkę z napisem „Queen Copper Mine” w ramach żywej reklamy tej instytucji. Tu również następuje metamorfoza niewinne wyglądających turystów w zawodowych górników.
Na wstępie naszej wyprawy dostaliśmy żółte, gumowane kurtki których znaczenie było bardziej symboliczne i psychologiczne niż ochronne gdyż mieliśmy raczej ograniczone możliwości rzeczywistego utytłania się chyba że komuś przyszłoby do głowy tarzać się po dnie podziemnych tuneli. Następnym etapem było założenie grubego, skórzanego pasa i przytroczenie wielkiego akumlatora do którego, na elastycznym, długim na metr przewodzie przymocowany był górniczy reflektor. Tak wyekwipowani zajeliśmy miesca w jednym z wagoników wąskotorowej kolejki specjalnie zmodyfikowanej dla potrzeb przemysłu turystycznego. Jeszcze chwila a wypełnione promieniami słonecznymi przedpołudnie zamieniło się w klaustrofobiczny ciemny tunel z cherlawym oświetleniem u powały na które składały się, rozmieszczone w prawdziwie oszczędnych odstępach, zakurzone, niskowatowe lampki. Miało to zapewne odzwierciedlać warunki panujące w kopalni w czasie kiedy prosperowała przynosząc miliony dolarów jej właścicielom. Kolebiąca sie kolejka zawlokła nas do pierwszego postoju gdzie odkryto przed nami tajniki górniczego rzemiosła.
Okazało się iż kierownik naszej wycieczki, zanim rozpoczoł karierę jako emerytowany przewodnik turystyczny, pracował na przodku przez 20 lat ryjąc mozolnie podziemne tunele przy pomocy wierteł, kilofów i dynamitu. Szyfta zaczynała się od borowania w litej ścianie skalnej serii precyzyjnie rozmieszczonych otworów celem założenia ładunków wybuchowych. Zadanie to ułatwiały młoty pneumatyczne wyposażone w specjalnej konstrukcji dłuta o tak dobraniej średnicy iż z łatwością można było wsunąć do powstałego otworu laski dynamitu. Tak przygotowane ładunki łączono odpowiednio przyciętymi lontami o wyliczonej uprzednio długości. Koncepcja, w tym wypadku polegała na zsynchronizowaniu zapalników tak, iż eksplozje następowały w milisekundowych odstępach co pozwalało na oderwanie z góry zaplanowanej ilości skały i skruszenie jej na drobne kawałki. Pozostawało tylko załadować rudę na wózki i przetransportować je na powierzchnię. W przypadku naszego przewodnika los okazał się łaskawy gdyż dane mu było pracować w czasach kiedy młoty pneumatyczne a konkretnie tą część dłuta która wgryza się w skałę chłodzono strumieniem wody co jednocześnie utrudniało powstawanie chmury pyłu skalnego, nieodłącznego elementu towarzyszącego procesowi borowania. Była to innowacja minimalizująca zużycie narzędzia a przy okazji dramatycznie wydłużająca żywotność statystycznego górnika. W pionierskich latach nie stosowano żadnej metody chłodzenia a mikroskopijne drobiny pyłu kwarcowego wypełniały równocześnie podziemne korytarze i płuca pracujących tam górników co w krótkim czasie powodowało chorobę zwaną silicosis czyli pylicę krzemową (od ang. Silica - kwarc). W ogromnej ilości wypadków, mimo wystąpienia oczywistych objawów chorobowych, górnicy nie przerywali pracy w kopalni co wynikało w prostej liniii z faktu iż było to ich jedyne, możliwe źródło utrzymania. W konsekwencji dochodziło do znacznej degeneracji płuc i śmierci. Stąd wzieła się potoczna nazwa młotów pneumatycznych bez wodnego chłodzenia, „widow maker” co oznacza nic innego jak „producent wdów” (zakładając oczywiście że dany górnik był żonaty).
Kolejny postój wypadał w pomieszczeniu przeładunkowym w którym znajdowały się wyloty szybów o prostokątnym przekroju i wielkości odpowiadającej mniej więcej powierzchni jednego wagonika łączące tunele wydobywcze znajdujące sie powyżej. Zadaniem pracownika obsługującego w danym dniu ten swoisty zsyp było napełnianie wagoników pokruszoną skałą poprzez operowanie dźwgnii zamykającej i otwierającej specjalnie skonstruowane zapadkowe wrota. System był prymitywny co wymagało od operatora błyskawiczniego refleksu, dobrej koordynacji ruchowej i znacznej siły, wartości które osiągało się dopiero po długiej praktyce. Jeżeli nie udało mu się w odpowienim momęcie zatrzasnąć wylotu, ruda zasypywała wagonik i wszystko dookoła.
Kiedy powiodła się już operacja załadunku cały skład kierowany był na powierzchnie do dalszej obróbki. Początkowo do ciągnięcia wagoników wykorzystywano muły które, podobnie jak w innych kopalniach na całym świecie, mieszkały pod ziemią. Dopiero upowszechnienie silnika elektrycznego pozwoliło na zastąpienie zwierząt wózkami elektrycznymi.
Kolejnym, ostatnim już etapem był postój w pomieszczeniu gdzie zgromadzono jakże ważne dla górniczej braci urządzenia, przenośne a raczej objazdowe latryny. Były to stalowe pudła osadzone na podwoziu tego samego wózka który wykorzystywano do transportu skały zaopatrzone w dwa owalne otwory o średnicy mniej więcej 30 centymetrów na jego górnej powierzchni oraz dwie metalowe klapy. Stopień przyspawany do bocznej ścianki ułatwiał wdrapywanie się na szczyt kibla. Komfortowym dodatkiem była guma przymocowana do krawędzi otworów służąca jako prymitywna deska klozetowa. I to by było w zasadzie tyle gdyby nie historia opowiedziana przez przewodnika która wiąże się nierozerwalnie z wyżej wymienionymi latrynami i daje pewne wyobrażenie o poziomie intelektualnym niektórych górników. Jednemu z nich, nazwijmy go John, kiedy siedział wygodnie na szczycie metalowego kibla pogrążony w procesie eliminowania produktów procesu trawienia zgasła gornicza lampka. Było to jeszcze przed okresem kiedy urządzenia wykorzystujące gaz zastąpione zostały przez elektryczne żarówki i przenośne akumulatory. Latarka taka składała się ze szczelnego pojemnika do którego wrzucano karbid czyli acetylenek wapnia (CaC2) który reagując egzotermicznie z wodą wydzielał acetylen. Ze zbiornika gas kierowany był poprzez zawór regulujący do specjalnej dyszy umieszczonej centralnie przed sferycznym reflektorem i spalał się wykorzystując tlen z atmosfery co dawało niezbyt intensywny ale kontrolowany snop światła. John, postanowił natychmiast wymienić ładunek karbidu w swojej lampce.
Chodziło mu zapewne o oszczędność czasu choć prawdopodobny jest także inny powód, nie chciał robić po ciemku tego co zazwyczaj robi się po procesie defekacji a przed naciągnięciem spodni na dupę. Odkręcił więc wieko zbirnika karbidu w lampce i nie namyślając się wiele wsypał zawartość do otworu nad którym właśnie siedział. Następnie wydobył świeżą porcję karbidu z woreczka który trzymał w kieszeni i wtedy uświadomił sobie że i tak nie będzie w stanie uruchomić latarki gdyż nie ma przy sobie wody, niezbędniego składnika w procesie produkcji acetylenu. Zrezygnował więc z całej akcji i postanowił umilić sobie czas zapalając papierosa, nieodzowną część latrynowego rytuału. Zapalił i odruchowo zrobił z zapałką to samo co przed minutą z resztkami karbidu, wrzucił wciąż palące się drewienko do kibla. W tym momęcie pod jego siedzeniem nastąpiła eksplozja. Z karbidu, który wydawał się całkowicie wyeksploatowany, po zanurzeniu w, bądź co bądź, wodnym roztworze gówna wytworzyła się wystarczająca ilośc gazu zdolna do wywołania wybuchu. Metalowy pojemnik o grubych ściankach nie poddał się i cała siła fali uderzeniowej skoncentrowała się na otworach w gornej jego części. Niefortunnie jeden z nich zakorkowany był wyeksponowaną, tylną częścia ciała Johna co skończyło się jej poparzeniem.
Założyliśmy ze celem tej opowieści było danie nam do zrozumnienia jak niebezpieczna była praca górnika i że zagrożenie czaiło się nie tylko na przodku gdzie wrzała wytężona praca ale i na tyłach, w czasie wykonywania, wydawałoby się, prozaicznych czynności.
Wycieczka trwała niewiele ponad godzinę, ale kiedy kolejka wynurzyła się z klaustrofobicznego tunelu, szczęściem było ujrzeć na powrót wiszące tuż nad naszymi głowami arizońskie słońce.