Wodospady Havasu, latryna, część trzecia

Mateusz Rąbalski
30.06.2015

  Załatwianie potrzeb fizjologicznych w warunkach domowych jest czynnością prozaiczną, chyba że właśnie odcieli wam wodę lub zatkał się kibel. Sytuacja jednak zmienia się diametralnie kiedy trzeba to zrobic na łonie natury, gdzie prawdopodobieństwo wystąpienia nieprzewidzianych komplikacji wzrasta niepomiernie. Na zdecydowanej wiekszości federalnych i stanowych kampingów w USA dostępne są toalety z grubsza przypominające dobrze nam znane domowe kible włączając w to możliwość spuszczenia wody jako ukoronowanie całego procesu. Są też takie bez wody bierzącej, plasujące się wciąż w granicach dobrze znanych standardów czystości. Wygląda jednak na to że Indianie z rezerwatu Supai maja troche odmienny pogląd na tę sprawe, doszli zapewne do wniosku że człowiek który zdecydował się na odwiedzenie tego miejsca powinien być przygotowany na każdą ewentualność. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało prawidłowo, przenośne latryny ustawione były w rzędzie, nie pamiętam dokładnej liczby ale na pewno nie mniej niz 5, zaraz przed wejściem na pole namiotowe, po prawej stronie, pod drzewami.

                Już pierwszego dnia pobytu, popołudniową porą, zmuszony byłem do skorzystania z tego przybytku. Nauczony doświadczeniem a jednocześnie będąc kulturalnym kamperem uciekam się do załatwiania tych spraw na łonie natury tylko w ekstremalnych warunkach, a kiedy dane mi jest korzystać z udogodnień oferowanych przez przenośne kible, skwapliwie z tego korzystam. Tym razem to był jednak błąd. Zajrzałem do losowo wybranej kabiny ale szybko wycofałem się kiedy stwierdziłem że ładunek skumulowany w przepastnym wnętrzu pojemnika zdecydowanie przekracza masę krytyczną. Niestety pozostałe kabiny nie wyglądały lepiej. Chcąc nie chcąc utknołem w jednej z nich, tej która wydawała się tylko trochę mniej uczęszczana. I wtedy odkryłem problem który przyćmił swoim ogromem wyzwanie numer jeden. Okazało się że po zamknięciu plastikowych drzwi wnętrze momentalnie zamieniło się w najwyższej klasy piekarnik którego efektywność dodatkowo podnosił całkowity brak tlenu, który, jak wiadomo, potrzebny jest do poprawnego działania komórek mózgowych i innych podzespołów ludzkiego ciała. 35°C na zewnątrz przekładało sie na co najmniej 75°C w tym plastikowym sarkofagu bezlitośnie nagrzewanym promieniami słońca wiszącego dokładnie nad moją głową.

Poza tym masa skumulowana pode mną wydawała sie gotować, wydzielając woń której nie opiszę gdyż w moim skromnym słowniku nie znajduje odpowiednich epitetów. Ciężkie krople potu formujące się w niesamowitych ilościach na czubku mej głowy, po przekroczeniu masy krytycznej, spływały po moich policzkach i skapywały na płachtę moich krótkich spodenek rozpostartą pomiedzy  nogami. Płuca moje próbowały wychwytywać resztki tlenu z powietrza, czemu miały pomagać otwarte usta, ale na niewiele się to zdawało, pogłebiało jedynie wrażenie pieca Martenowskiego rozpalonego w moim wnętrzu. Byłem na krawędzi doznania udaru termicznego kiedy zdałem sobie sprawę iż przyczynę mojego pobytu tutaj mam juz za sobą, a raczej pod sobą,  szarpnołem więc dzwignię zamka i wypadłem na zewnątrz. Chwiejnym krokiem skierowałem się w strone kampingu obiecując sobie nigdy więcej nie korzystać z tych piekielnych plastikowych wychodków.
              
              
P.S. Odwiedziłem Havasu Falls powtórnie w 2007 roku. Stare, przenośne latryny zamieniono na profesjonalnie zbudowany drewniany budynek z kabinami wyposażonymi w system bio-degradacji który  idealnie wpisuje się w koncepcję tego miejsca jako przyjaznego naturze.

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie