Rok, o ile dobrze pamiętam, byl 2000, pora roku, lato. Mama moja przyleciała do Stanow po raz kolejny, po prawie 10-letniej przerwie, z mocnym postanowieniem znalezienia pracy już dnia następnego, w dodatku bardzo dobrze płatnej. Jak przystało na poprawnego poszukiwacza intratnego zajęcia rodzicielka moja nabyła "Dziennik Związkowy", lokalną gazetę i rzuciła się w wir analizowania i sortowania ogłoszeń zbliżonych profilem do tego co uznała za model idealnego zajęcia.
Nie mineło wiele czasu a rozmowa kwalifikacyjna z potencjalnym pracodawcą była umówiona, adres zapisany i kierowca, czyli ja, poinformowany o terminie i godzinie spotkania.
Sobotni pogodny poranek, godzina 10:30, uzbrojeni w dokładną mapę przedmieść Chicago pędzimy na spotkanie ludzi ktorzy w zamian za opiekę nad ich schorowanym seniorem rodu gotowi byli odciążyć troche swój budżet. Jedziemy, matka troche zestresowana, wiadomo "interview", trzeba pokazac się od jak najlepszej strony, a konkurencja znaczna, biorąc pod uwagę fakt iż rynek pracy nasycony zdolnymi emigrantami z niezliczonej ilości krajów Europy Wschodniej i nie tylko.
Ja zerkam to na droge to na mapę, upewniając sie jednocześnie iż utrzymuje prawidłowy azymut. Jesteśmy jeszcze w Chicago, znajome ulice, przetarte szlaki, to znam na pamieć, w tym rejonie mieszkałem jeszcz kilka lat temu. Jest tu jeden, znany nielicznym, z drugiej strony całkowicie legalny, efektowny skrót dzięki któremu zaoszczędzić można kilka minut omijajac zatłoczone skrzyżowanie. Postanowiłem skorzystać ze sposobności, tym bardziej że czas naglił i wyznaczona godzina spotkania zbliżała się nieubłaganie. W momęcie wykonywania skomplikowanego manewru przecinania dwupasmowej drogi pod niewielkim kątem jakiś 32 stopni, jednoczesnym śledzeniu zbliżajacych się samochodów z lewej i prawej strony i automatycznym ocenianiu ich prędkości cisze, a właściwie delikatne dzwięki muzyki jazzowej płynące z radia, przerwał okrzyk mojej matki. Był on perfekcyjnie zsynchronizowany z dziwnym hukiem w pierwszej a tąpnieciem w następnej chwili. Odruchowo odwróciłem głowę w kierunku jazdy, jednocześnie wgniatając pedał hamulca do podłogi, I zamarłem. Na wysokości mojego wzroku zobaczyłem parę szeroko otwartych, przerażonych oczu z niedowierzaniem wpatrujących się we mnie. Było coś niesamowitego w tym spojrzeniu, zrozumiałem instynktownie iż tego rodzaju niekontrolowany grymas może być jedynie wynikiem gwałtownego szoku kiedy w ułamku sekundy wydaża sie coś nieoczekiwanego na co nasz organizm nie jest zupełnie przygotowany.
W tym momencie zdałem sobie dokładnie sprawę z sytuacji malującej się przed moimi oczami. Na masce mojej Mazdy rozpłaszczony był osobnik starający się za wszelką cenę pozostać tam gdzie rzuciła go siła bezwładności. Cel ten zamierzał osiagnać wbijając swoje palce w gładką powierzchnię pokrywy silnika w nadziei znalezienia tam jakiegokolwiek oparcia. Czułem jak paznokcie, na wzór czekanów wbijanych w grań lodowego zbocza przez alpinistę, penetruja lakier ryjąc glębokie bruzdy w beznadziejnej próbie przeciwstawienia się sile grawitacji. Czy to za sprawą obgryzionych paznokci czy też właściwości lakieru pokrywającego maskę intruz nie osiągnoł zamierzonego celu i zsunął się na ziemię ginąc mi z oczu. Zapadła cisza. Trwałem w bezruchu analizując sytuację, tak mi się przynajmniej wydawało, tysiące myśli kłębiło się jednocześnie w mojej głowie z jedną natrętnie przebijającą się ponad resztę, nie wysiadać, za wszelką cenę nie wysiadać z samochodu. Może to było zbiorowe przewidzenie, abberacja świetlna, fenomen nie opisany jeszcze w żadnym z naukowych pism. Wstaliśmy przecież wcześnie rano, jesteśmy zmęczeni I zestresowani, wyobraźnia podsuwa nam obrazy których w rzeczywistości nie ma i nigdy nie było. Najważniejsze to nie wysiadać z samochodu a wszystko wróci do normy. Nie był to jednak omam wzrokowy, o czym przekonałem się kilka sekund póżniej, kiedy zobaczyłem postać gramolącą się zwolna spod maski pojazdu. Zrozumiałem natychmiast że muszę działać bo innaczej pogorszę swoja i tak nie najlepszą sytuację.
Otworzyłem drzwi i rzuciłem się w stronę osobnika który już całkiem pewnie stał na swych własnych nogach lekko sie tylko kołysząc. Kątem oka ujrzałem jednocześnie rower lub raczej to co z niego pozostało wciśnięte pod lewe koło. Biorąc to pod uwage nie mogłem obiektywnie ocenić rozmiaru zniszczeń, jedno nie ulegało wątpliwości, on już nigdzie na tym rowerze nie pojedzie. Przedniemu kołu nadany został profil przypominający z grubsza najdzikszy rollercoaster o którego zaprojektowanie nie pokusiłby się nawet najodważniejszy inżynier. Nie to jednak było w tym momencie najważniejsze, o wiele bardziej niepokojący był fakt iż z ust delikwenta, prosto na jego nieokreślonego koloru koszulę, ściekała strużka krwi żłobiac sobie drogę wzdłuż bruzd I fałd flanelowej materii. Nie było mi jednak dane zastanawiać się dłużej nad tym intrygującym zagadnieniem, z przerażeniem zauważyłem bowiem że delikwent zaczyna czegoś intensywnie szukać rozglądając się wokoło zataczając jednocześnie coraz to większe kręgi. Nieśmiało zapytałem co zgubił w nadziei iż przynajmniej w tej materii będe mógł się jakoś przydać. "Szukam swojego zęba" wybełkotał rowerzysta wywołując jednocześnie zmrożenie mojej własnej krwi do punktu w którym serce nie ma już wystarczajacej siły pompować i zatrzymuje się nagle. "Jak to zęba" odpowiedziałem głupawo zupełnie zdezorientowany. "Szukam zęba" doleciało mnie raz jeszcze a jednocześnie ujrzałem przez bąbelki krwi i śliny potężną wyrwę w uzębieniu jego górnej szczęki. Aha, swojego zęba szuka, skonstatowałem uspokajając się nieznacznie zdając sobie jednocześnie sprawę z niedorzeczności mojej konkluzji. Rozpoczeliśmy więc poszukiwania górnej jedynki uważajac jednocześnie na samochody omijające nas z prawej i lewej strony. Po chwili jednak, zważywszy na fakt że przeczesaliśmy już bezowocnie powierzchnię około 20 metrów kwadratowych, zarzuciliśmy ten pomysł i skoncentrowaliśmy nasze wisiłki na usunięciu samochodu i wraka roweru z ulicy. I wtedy właśnie człowiek z którym się zdeżyłem odkrył i zrozumiał rozmiar zniszczeń jaki dokonał się na środku jego transportu. To dobiło go zupełnie. Ja, w całej swej życzliwości, zaoferowałem pomoc w naprawieniu roweru oraz przejawiłem chęć zadzwonienia na policje lub pogotowie, co było więcej niż wskazane w tej sytuacji. Delikwent zrezygnował z pomysłu zawracania głowy ludziom którzy, co było oczywiste, maja poważniejsze problemy na głowie i skoncentrował się na oględzinach zdezelowanej maszyny. "To się da wyprostować" rzuciłem z werwą i ochoczo zabrałem się do pracy. Po 10 minutach zmagania się z krnąbnym kołem udało mi się osiągnać tyle iż obracając się tylko nieznacznie zachaczało ono o przedni widelec, wciaż jednak kolebało się niebezpiecznie na wszystkie strony. Wyprostowałem także siodełko i kierownicę.
Zaabsorbowany tym nie zauważyłem iż w oddali zatrzymał się przejeżdżający tamtendy potężny wóz drabiniasty i cała brygada strażaków dziarsko podąża w naszym kierunku. Wiedziałem już że moje problemy się skończyły, przynajmniej nie będe musiał wracać do szukania siekaczy na środku skrzyżowania, teraz wszystko przejmą ci którzy są szkoleni w tego typu kryzysowych sytuacjach. Była to jednak konkluzja przedwczesna. Rowerzysta zapytany czy potrzebuje pomocy, prawdopodobnie zważywszy na fakt iż rower, jego duma, był prawie naprawiony, kategorycznie odmowił, co wprawiło strażacką brać w bezgraniczne osłupienie. Nie byli przygotowani na sytuację kiedy człowiek, z krwawą pianą na ustach, sepleniący na dodatek, odmawia pomocy. Ja mogłem tylko wzruszyć ramionami i się głupawo uśmiechnąć. Niepyszni odwrócili sie na pięcie i odeszli w stronę swego pojazdu. "Wszystko będzie dobrze,...Masz może lusterko?" wybełkotał właściciel roweru. "Lusterko?....Tylko wsteczne w samochodzie" odparłem. To mu wystarczyło, starł rękawem krew z ust i brody, poprawił włosy, potem rozdziawił gębe w celu przyjrzenia się wyrwie która powstała w jego uzębieniu, wyrażnie ukontentowany oględzinami mlasnął, powiedział "F..." i wskoczył na rower. Zdążyłem tylko krzyknąć "Dobrego dnia...." a już pedałował zawzięcie na spotkanie kolejnej przygody i tylko paralityczne kolebotanie przedniego koła dawało mi do zrozumienia iż moje zabiegi zwiazane z jego prostowaniem nie dały oczekiwanego rezultatu.
Wsiadłem do samochodu, "Mamo nie przejmuj się, to jest Chicago, takie sytuacje tutaj to normalna sprawa" rzuciłem, uruchomiłem silnik i pojechaliśmy dalej.
Pozostał tylko jeden dowód iż zdarzenie to nie bylo tylko sennym majakiem, wgniecenie na masce tam gdze górna jedynka zetknęła się z gładkim metalem z siła która wyrwała ją ze szczęki i rzuciła gdzieś gdzie już jej nikt nigdy nie znajdzie.
Heniek