ZAMIEĆ POD SIKLAWĄ//LILIANA KOŁŁĄTAJ

Jerzy Biernacki
23.11.2015

Zimowy wyjazd zaplanowaliśmy jeszcze w październiku. Ciągle jednak coś nie wychodziło, nie mogliśmy dopasować terminów. Minął styczeń, luty, kończył się marzec. Wreszcie w pierwszych dniach kwietnia wszyscy jako tako poukładali swoje sprawy. Agnieszka i Magda z zarezerwowanym urlopem, czekały na mój telefon, Tadek był w Krakowie i miał dołączyć do nas w Zakopanem. Oczekiwaliśmy tylko na sygnał od Zbyszka, który od kilku dni zaklinał się, że stanie na głowie, by wyrwać się z pracy. Wreszcie, we wtorek rano - telefon:

- Udało się, wyrobiłem się, mogę wyjeżdżać choćby jutro - radośnie oznajmił Zbyszek. - Nie masz pojęcia jak się musiałem sprężać. Decyduj, wodzu, kiedy wyjeżdżamy.
- Skoro cię już nic nie trzyma, to - zgodnie z twoimi własnymi słowami - możemy choćby jutro. Tylko mi teraz nie mów, że to za szybko, bo ci głowę urwę.
- Przez telefon nie dasz rady. Może być jutro. Plecak mam prawie spakowany.
- To w porządku. Dzwonię do dziewczyn, spotykamy się jutro wieczorem na dworcu!
- O.K., wodzu, do jutra, zadryndam jeszcze jutro do ciebie na komórkę, żeby się dowiedzieć, co i jak w szczegółach.

Zbyszek wyłączył się. Nie minęło pół minuty, gdy telefon odezwał się ponownie.
- Nie zapomnij o swojej "świętej" latarce! - w słuchawce słychać było tłumiony śmiechem głos Zbyszka.
- Niech cię diabli, ty łobuzie! Kpij sobie, kpij, jeszcze nieraz ją będziesz błogosławił!
W jednej chwili przypominam sobie, jak znajomych złapał atak histerycznego śmiechu na widok mego wspaniałego urządzenia.
- A cóż to za sprzęt?! Na śmietniku znaleziona? Czy kupiona na targu staroci?
A może w muzeum porządki robili ? - pokpiwał Tadek.
- Faktycznie, co to za rupieć z demobilu? Nie stać cię na nową, trzeba było powiedzieć, to bym ci pożyczył swoją, mam w domu chyba ze trzy - litował się nade mną Zbyszek.
- Śmiejcie się, śmiejcie, jeszcze się zdziwicie.
Śmiechy i docinki ucichły w momencie, kiedy - po pstryknięciu wyłącznika - w ciemność górskiego wawozu uderzył stumetrowy snop jasnego światła, jak z reflektora samochodu. Wtedy słychać było już tylko ciche, zaskoczone pomrukiwania:
- No, no, takie byle gówno, a jak świeci.
Nie była może aż taka stara. Ale kilka górskich eskapad wycisnęło na niej swoje piętno. Tu zarysowanie, tam zdarty do cna lakier, tu sklejenie, tam pęknięcie, obok wgniecenie. Nic dziwnego, że na pierwszy rzut oka nie budziła zaufania, a raczej śmiech i politowanie. Zwykłe, niepozorne, prostokątne pudełko z lakierowanego na czerwono plastiku, zatrzaskiwane z boku, na standardową, płaską baterię. Ale miała trzy zalety. Była mała, więc zajmowała niewiele miejsca i zawsze jeszcze dawało się ją gdzieś upchnąć. Była lekka - nie powiększała w sposób istotny wagi plecaka. I - najważniejsze - świeciła zaskakująco silnym i dalekim światłem. Te jej zalety były mi znane i wielokrotnie sprawdzone, więc miała niezachwianą pozycję w moim ekwipunku i rangę "świętości". Nie wchodziło w grę pożyczenie jej nikomu nawet na chwilę.
Nie tylko Zbyszek troszczył się o prawidłową zawartość mojego plecaka. Arek, gdy tylko usłyszał, że wybieramy się w Tatry, przybiegł następnego dnia z samego rana z czekanem w garści.
- Masz, weź, musicie mieć przynajmniej jeden. Weź też raki. Pewnie nie skorzystasz, ale masz na wszelki wypadek.
- Nie przesadzasz z tym sprzętem? A jeśli ty będziesz potrzebował? Przecież planowałeś wyjazd w Tatry? Nie przewidujemy zimowych wejść taternickich, to raczej wyjazd relaksowo-kondycyjny.
- I oby takim pozostał, nie będę ci tu robił wykładu o trudnościach zimowych nawet na łatwych podejściach. W końcu nie mam przed sobą cepra. Nie dyskutuj, tylko przypinaj do plecaka. Mnie się teraz nie przydadzą.
- Jak to? Zrezygnowałeś z wyjazdu? Przecież planowałeś go od dwóch miesięcy!
- Tak, ale rodzinka dopomina się o swoje prawa. Matka dzwoniła, że chciałaby ujrzeć syna przynajmniej raz w roku i że nie będzie się w tym celu uganiać za mną po górach. Na Boże Narodzenie byłem na obozie w Alpach, więc teraz jadę na święta do Opola, bo mnie matula wyklnie. Ale jak mi się uda wyrwać to do was dojadę za kilka dni.
Czekan. Kosztowny sprzęt. Zimą niezwykle przydatny. Nie byłoby mnie na niego stać. Ale od czegóż ma się tatrzańskich przyjaciół?
Odbieram "dziobadło" z rąk Arka i posłusznie przypinam do plecaka. Teraz jeszcze nawet nie przypuszczam, że użyję go już pojutrze i to w miejscu uważanym za bardzo łatwe - w Dolinie Roztoki.
Raki też się przydadzą. Na ... zejściu do schroniska w Roztoce. Śmieszne? Ale prawdziwe. Kto schodził tamtędy w listopadzie lub kwietniu, specjalnie się nie zdziwi. Cienka warstwa topniejącego śniegu, marznąca w głębokim cieniu lasu, zamienia się w lodowisko, pokrywające całe zbocze. Dopiero w takich warunkach odkrywa się pochyłość tego stoku, bo zejście przypomina slalom gigant - ślizg na butach od drzewa do drzewa. Łatwo połamać ręce i nogi, a nawet skręcić kark. Z niejakim wstydem i złością wyciągnę wtedy raki z plecaka. W takim miejscu! Niech to diabli ! Ale cóż ... Skoro już je mam...
Na peronie w Zakopanem pustki, poza nami zaledwie kilka osób wysiada z pociągu. Początek kwietnia, środek tygodnia, za kilka dni Wielkanoc i wtedy miasto zaroi się tłumami świątecznych gości. Na razie jednak panują błoga cisza i spokój. Tatry witają nas kilkustopniowym mrozem i przepiękną pogodą. Jest wcześnie rano, ale czasu nie za wiele, gdyż - ambitnie, zmuszeni ograniczeniem dni wyrwanych miejskim sprawom, planujemy jeszcze dziś dotrzeć do Pięciu Stawów.
Godzina autobusem na Łysą Polanę, a stamtąd czterdzieści minut, no, może godzinka ośnieżoną szosą do Wodogrzmotów Mickiewicza. Tam obowiązkowy rzut oka z mostku na wodospad i na przełom Roztoki. Chwila przerwy i podziwiania widoków. Stąd jeszcze w górę przez las - do progu Doliny Pięciu Stawów, a tam to już prawie jak w schronisku.
- Przestańcie się wreszcie gapić na ten potok, szkoda czasu! I tak niewiele widać spod śniegu.
- Czego się wściekasz? Pięć minut nas nie zbawi.
- Jeśli mogę wybierać - to wolę się pogapić na śnieg na Przednim Stawie z tarasu schroniska. Jak Litworowy będziemy już mieć za sobą!
Zarzucamy worki na plecy i w górę. Wprawdzie szlak znany i łatwy, ale zawsze to kawałek drogi i jednak zima. Na progu może być różnie, może trzeba będzie iść inną drogą, jak w Litworowym Żlebie będzie zbyt lawiniasto. To może zająć trochę czasu.
My, stare wygi tatrzańskie, nie braliśmy wcale pod uwagę nocy spędzonej w kucki w pociągu, ani braku kondycji po paromiesięcznym siedzeniu za biurkami, nie mówiąc już o tych kilku latkach więcej w metryce, które raczej nie wpłynęły dodatnio na poziom naszych sił fizycznych. Cóż z tego? Mało to razy o różnych porach roku pruło się prosto z pociągu do Murowańca czy Morskiego Oka, a bywało, że i do Pięciu Stawów? Trzeba się będzie może ździebko wysilić, ale co tam! Tęsknota za Doliną Pięciu Stawów, najukochańszym miejscem w Tatrach, dodawała skrzydeł. Ten nadmierny optymizm miał się na nas zemścić już niebawem.
Droga przez las była przyjemna. Podejście łagodne, ścieżka wyraźnie wydeptana. Drzewa osłaniały od podmuchów chłodu. Czyżby wiatr zaczynał przybierać na sile? To pewnie tylko złudzenie, chyba potok tak szumi, szukając drogi między kamieniami, bryłami lodu i stwardniałego śniegu.
Wyszliśmy na polankę nad potokiem, mniej więcej w połowie drogi od Wodogrzmotów Mickiewicza pod próg Doliny Pięciu Stawów, przy starym szałasie, prawie całkiem już zrujnowanym. Za czasów Chałubińskiego i Sabały było to miejsce długich popasów, często z muzyką. Teraz rzadko kto przystaje tu na dłużej. Najwyżej łyk herbaty, krótki zrzut plecaka na ziemię dla rozprostowania pleców i za pięć minut dalej w górę. Tak też i my się zachowaliśmy. Wyszliśmy wreszcie z lasu, więc zadarliśmy głowy, żeby popatrzeć na dzikie stoki Wołoszynu, do dziś będące ostoją zwierzyny, nie niepokojonej przez człowieka. To ścisły rezerwat, nie prowadzą tędy żadne szlaki turystyczne, taternicy nie widzą tam nic godnego uwagi w zboczach porosłych smrekami, bukami i kosówką, preferując ostre turnie nad Morskim Okiem i ponad Doliną Pięciu Stawów. Toteż spokojnie mieszkają tu rysie i niedźwiedzie, budują gniazda orły, świstaki ryją swoje nory w ziemi, kozice uprawiają harce po skałach.
Obserwując tak lesiste stoki Wołoszynu, z nadzieją na wypatrzenie jakiegoś stadka kozic, mimochodem spojrzeliśmy w rozpościerające się nad granią niebo. Od rana bezchmurnie lazurowe i bezwstydnie oślepiające słońcem, teraz przybrało barwę rozmąconego z wodą mleka. Cienka warstwa chmur zasnuwała nieboskłon coraz dokładniej, zmieniając kolor na szary, ciemnoszary, siny, wreszcie miejscami sino granatowy. Wiatr wyraźnie przybierał na sile. Gałęzie świerków na Wołoszynie kołysały się jak metronom.
- Po czorta siedzimy tu bez potrzeby. Zbierajmy się. Trzeba się spieszyć, bo na progu pewnie już nieźle duje. Musimy zdążyć do schroniska przed załamaniem pogody.
- Spokojnie, dopiero się zbierają chmury.
- Wiesz, że w Tatrach pogoda potrafi się zmieniać błyskawicznie o każdej porze roku, a zwłaszcza zimą.
- Dobrze, już dobrze, daruj sobie tę dydaktykę, wszyscy to wiemy. Już idziemy.
Trzeba się spieszyć... Fakt. Ale łatwiej było to powiedzieć niż wykonać. Teraz właśnie, po tej chwili odpoczynku i rozluźnienia, zaczęło z nas wyłazić zmęczenie podróżą, niewyspanie. Zaczynał dawać o sobie brak kondycji i treningu. Plecaki ciążyły coraz bardziej. Zwiotczałe za biurkami mięśnie nie chciały poruszać się szybciej. Po mniej więcej trzydziestu minutach wyszliśmy wreszcie nad granicę górnego regla. Pojawiły się pierwsze, ledwo wystające nad śnieg kępy kosówki. Staliśmy u stóp progu, który górne, skaliste piętro doliny potoku Roztoka, zwane Doliną Pięciu Stawów, odcinał od jej dolnej, zalesionej części.
Z tego właśnie progu, nieco dalej, spada z wysokości kilkudziesięciu metrów Siklawa, najwyższy i największy wodospad tatrzański. W gorące dni letnie ciurka leniwie po skałach, sznureczkami błyszczących w słońcu kropli. Ale późną wiosną, gdy masy topniejącego śniegu zasilają stawy i potok, Siklawa wali w dół tonami wody, z nieokiełznaną gwałtownością zalewając całą szerokość zbocza, po którym spływa, grzmiąc, rycząc i hucząc, zraszając dolinę niczym gigantyczny prysznic. Krople rozpryskanej o skały wody unoszą się w powietrzu w odległości dwustu, trzystu metrów od wodospadu. Jest to widok tak wspaniały, że dla niego jednego warto wtedy przyjechać w Tatry. Teraz jednak Siklawa drzemała, pod śnieżno-lodową pierzyną, odpoczywała, zbierając siły przed zbliżającym się, wiosennym atakiem furii.
- O, mamo! Ale numer! Popatrzcie tylko!
- Fiu, fiu, całkiem nieźle! Ale widok!
- No, no! Niech to licho! Tego bym się tu nie spodziewał!- Jak to tutaj tak wygląda, to co będzie dalej?
Nasze zachwyty i zaskoczenie spowodował widok, który ujrzeliśmy po wyjściu z regla. Zatrzymaliśmy się właśnie na pierwszych metrach tego progu i staliśmy patrząc jak urzeczeni. Niejeden z turystów, którzy latem z łatwością przemierzali szlak do Pięciu Stawów przez Dolinę Roztoki, gdy znajdzie się w tym miejscu po raz pierwszy w scenerii zimowej, przystaje z oszołomieniem. Ale teraz osłupiałby ze zdziwienia. Widok tak odmienny od znanego latem roztaczał się przed oczami.
Zimą znikają pod śniegiem piętra kosówki, tarasy skalne, żleby i grzędy, latem wyróżniające się wyraziście i tworzące złożony, rozczłonkowany krajobraz tej okolicy. Zimą wszystko przykrywa przynajmniej metrowa warstwa bieli, wyrównująca całkowicie pomniejsze nierówności terenu. Gdzieniegdzie wyzierają gałęzie kosówki i samotne występy skalne. Zielono znakowany szlak turystyczny używany latem, zimą rzecz jasna zupełnie zasypany. Zresztą o tej porze roku jest i tak całkowicie nieprzydatny, gdyż prowadzi koło Siklawy, przez miejsca wybitnie lawiniaste. Zimą chodzi się przez próg, drogą nieco pokrywającą się z letnim czarnym szlakiem, lekkim trawersem w prawo i dalej w górę - prawie pod stopnie schroniska - często Litworowym Żlebem, zwykle średnio ośnieżonym i uznawanym, podobnie jak Zawrat, za mało lawiniasty. Na progu przeważnie trafia się na śnieg uleżały i stwardniały, a w żlebie, zmrożony i ubity, w którym butami w miarę łatwo wyrąbuje się stopnie i wchodzi po nich jak po schodach. Tak bywa zwykle. To widok znany i łazików tatrzańskich nie dziwi. Toteż naszego urzeczenia nie wywołała zimowa sceneria, znana i widziana nie po raz pierwszy, ale jej zdecydowana odmienność od przewidywanej normy.
Tym razem oczom naszym ukazała się jednolita, biała równia pochyła o nachyleniu ponad 45°, zasypana tonami lekkiego, puszystego, zupełnie świeżego śniegu, który spadł zapewne w nocy. Nie dosyć, że był bardzo słabo związany z podłożem, to jeszcze w dodatku rozmiękły od całodziennego słońca. Kosówki, skał - ani śladu. Ponad głowami tylko biel, biel i biel. Żleb zasypany całkowicie, zaznaczało go zaledwie niewielkie wklęśnięcie terenu. Śnieg niemal wisiał w powietrzu, puchnąc od wilgoci, przygotowując się do zejścia w dolinę potężną lawiną. Dziś pogoda była piękna, ale widać przez ostatnie dni musiało tu nieźle "kurzyć", przeszła pewnie niejedna wiosenna śnieżyca.
- Droga przez Litworowy Żleb wykluczona. W każdej chwili może wyjechać. Idziemy prosto pod Kopę i tam przetrawersujemy w prawo. - stwierdzam beznamiętnie. Miało to zabrzmieć jak hasło do ataku, ale chyba mi nie wyszło. Patrzę na zwały śniegu ponad nami i minę mam chyba nietęgą.
- Ale tu wszędzie jest diabelnie lawiniasto, przydałaby się jakaś asekuracja, a my nie mamy nawet kawałka liny. - Tadek, jak zwykle ma wątpliwości i świetne pomysły. - Ty masz chociaż czekan, a my tylko ręce.
- Co ja ci na to poradzę? Zawsze musisz marudzić. Jakoś musimy przebrnąć ten próg. Jak polecisz z lawiną, to lina ci nic nie pomoże! A dla czekana to ja tu na razie nie widzę żadnego zastosowania. W świeżym puchu i tak się nie utrzyma.
- Nie ma co filozofować, trzeba brać się ostro do roboty. Idę pierwszy - Zbyszek przedkłada czyny nad słowa - zapowiada się niezła zabawa, ale łatwe to chyba nie będzie.
- Ty to nazywasz zabawą? Może dla ciebie to i zabawne, ale ja czarno widzę to podejście - narzeka dalej Tadek.
- Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, żebyś ty kiedyś coś widział w jasnych barwach - docina mu Zbyszek. - Zamiast marudzić, rusz tyłek i zacznij podchodzić!
- Przyszedłem tu z własnej woli i wiem, co mam robić. Nie musisz mną dyrygować!
- Przestańcie się podgryzać, do jasnej anielki! Te wasze wieczne spory są nie do wytrzymania - niecierpliwi się Agnieszka.
Nerwowość Tadzika powoli zaczynała się udzielać wszystkim. Plany relaksowego powłóczenia się po zimowych Tatrach, snute w Warszawie i jeszcze w Zakopanem w konfrontacji z rzeczywistością zmieniały się na mniej optymistyczne. Jasne stało się, że podejście będzie trudne. Pozostawało nam iść niemal pionowo w górę, wprost w kierunku Kopy i spróbować strawersować zbocze u jej stóp, mniej więcej równo z czarnym szlakiem turystycznym, prowadzącym od schroniska. W tych warunkach, przy lawiniastym śniegu to też nie było ani zbyt proste, ani bezpieczne, ale wybór tej drogi zakładał, że w cieniu Kopy śnieg będzie bardziej zmrożony i stabilny. Optymalnie i najbezpieczniej byłoby obejść Kopę z tyłu, od strony Miedzianego i później skręcić w dół do Przedniego Stawu i wzdłuż jego brzegów dojść do schroniska. Obejście to jednak znacznie wydłużało czas podejścia i mogliśmy zapomnieć o dotarciu na miejsce przed zmierzchem. W każdym wariancie niepokoiła obwieszona nawisami śnieżnymi grzęda po lewej stronie progu, usytuowana równolegle do naszej drogi prawie na całej długości podejścia. Ta grzęda z samego charakteru swojego ukształtowania powinna być wolna od lawin, a jednak dzisiaj i tam wisiały czapy śnieżne i gotowały się do rychłego sfrunięcia w dolinę. Wprawdzie nasza trasa przebiegać miała jakieś sto metrów na prawo, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że podmuch ewentualnej lawiny po prostu zmiecie nas ze stoku.
Zdecydowaliśmy się na wariant pierwszy. Słońce skręciło już za góry, próg zaczynał chować się w cieniu, śnieg powoli podmarzał. Przejście tym trawersem zapowiadało się najszybciej i pozwalało oddalić się od tych nieciekawie prezentujących się lawiniastych nawisów. Ruszyliśmy, znajdując jedną dobrą stronę w tej niesamowitej ilości śniegu, jego gruba warstwa przydusiła do ziemi kosodrzewinę. Gdyby nie to, stok byłby nie do pokonania, plątanina sprężynujących gałęzi uwięziłaby nas od razu niczym macki ośmiornicy.
Ale i tak już pierwsze kroki potwierdziły wstępne przekonanie, że z łatwego latem szlaku turystycznego - takiego, co to można po nim w szpileczkach i w lakierkach - zrobiło się podejście, ... hmm, prawie taternickie, choć słowo to brzmi śmiesznie w odniesieniu do terenu uznawanego powszechnie za bardziej niż banalnie łatwy.
Śnieg zapadał się przy każdym kroku. Raz po raz lądowaliśmy w dziurach do połowy uda; wyciąganie nóg z tych zapadlin z plecakiem na grzbiecie nastręczało spore trudności. Nie byłoby to proste w równym terenie, a tu jeszcze dochodziła stromizna stoku. Plecak chybotał się i ciągnął w tył. Wywrotki były nie tyle groźne, co męczące. Zaliczyliśmy je chyba wszyscy po kilkanaście razy. Podniesienie się z obciążeniem, w śniegu usuwającym się spod nóg, wymagało dużego wysiłku. Przeszliśmy może trzydzieści, może czterdzieści metrów w górę, a pot ściekał nam po plecach i po twarzach. Pozostawało jeszcze ponad sto metrów podejścia.
Wyszliśmy już całkiem z regla, wierzchołki jarzębin i smreków chwiały się nisko w dole. Stanęliśmy teraz na zupełnie otwartej przestrzeni i poczuliśmy pierwsze silne podmuchy wiatru. Duło całkiem zdrowo. Szliśmy mocno pochyleni do przodu, by nie dać się przewrócić. Mroźny wiatr ściął górną warstwę śniegu i zbocze zaczęło przypominać tor saneczkowy. Wywrotka groziła tu niekontrolowanym ślizgiem w dół po stoku aż do dna doliny i kąpielą w lodowatym strumieniu, połączoną z niemiłą akupresurą na jego kamieniach.
Kolejnych dwadzieścia metrów. Mozolnie. Powoli, z ogromnym wysiłkiem. Wiatr smaga po twarzy kłującymi od mrozu biczami, szarpie kapturem kurtki, który już dawno zsunął się z głowy. Poprawianie go jest bezcelowe, wiatr natychmiast zwiewa go ponownie. Nogi grzęzną wciąż po kolana w zapadającym się śniegu. Kiedy wyciągam stopę, zmrożona wiatrem skorupa szreni przytrzymuje i więzi but. Trzeba szarpać. Dodatkowy wysiłek. Następny krok. Zapada się druga noga. Powtórka czynności. I jeszcze raz. I znowu. Przy każdym szarpnięciu nogą chwieję się, z trudem utrzymując równowagę na pochyłości stoku, pod naporem wiatru z jednej strony i z drugiej - plecaka, ciągnącego w dół i w tył. Rękawice przemokły od ciągłego podpierania się w śniegu. Ręce zaczynają marznąć, palce sztywnieją.
Dosyć. Tak się dalej nie da. Po cholerę w końcu taszczę przy plecaku ten czekan? Dynda tam w tej chwili całkiem bez sensu, już dawno powinien tkwić w śniegu. Trzymając teraz czekan w ręku, myślę o Arku, dziękując mu w duszy. Pewnie nie przewidywał, że sięgnę po jego sprzęt w tak łatwym miejscu. Łatwym?... No nie, dziś tu wcale nie jest łatwo!
Jesteśmy w połowie zbocza. Stoję w wykroku, z trudem utrzymując równowagę pod uderzeniami wiatru. Plecak ciąży już teraz niemiłosiernie. Wbijam czekan w śnieg. Początkowo wchodzi jak w mąkę, ale w końcu zatrzymuje się. Nie wiem, czy trafił na skały czy na grubą gałąź kosówki, może na stwardniały śnieg, może na grudę lodu. Ale tkwi w miarę stabilnie, wbity prawie po ostrze. Mam trzy pewne punkty podparcia i wreszcie mogę się spokojnie rozejrzeć i odwrócić do towarzyszy. Wołam do idących za mną i przede mną, przekrzykując ryk wiatru:
- Poczekajcie! Przetoruję wam drogę. Idźcie po moich śladach.
W odpowiedzi słyszę głos Tadka:
- Słuchaj, ja mam dość. Nie daję już rady. Może wrócimy do Roztoki. Jest późno. Nie dojdziemy za dnia. A po ciemku będzie jeszcze gorzej.
- Może rzeczywiście zastanówmy się, co dalej, bo zaczyna to wszystko zapowiadać się nie najciekawiej - delikatnie sugeruje Magda.
Zbyszek zatrzymał się jakieś pięć metrów przede mną, idzie pierwszy, lekko z boku, by w razie upadku nie polecieć na idących poniżej. Ma najwięcej z nas sił, świetną kondycję. On jeden z nas nie gnuśnieje w Warszawie. Znajduje czas na tenis, pływanie, siłownię. Tatry zna nieźle, tu - w Dolinie Pięciu Stawów jest piąty może szósty raz, a i zimą nie po raz pierwszy, nie licząc pobytów narciarskich, wypełnionych szusowaniem po stokach Kasprowego. Zresztą, zimowe Tatry pasjonują go nie tylko narciarsko. Zobaczył je po raz pierwszy jeszcze na studiach, kilka lat temu i od razu połknął bakcyla. Woła do Tadka i Magdy, idących za mną:
- Nie marudźcie! Jesteśmy już prawie na miejscu. Przecież schronisko jest zaraz za tym progiem. Bliżej tu niż do Roztoki. Godzinka i jesteśmy na miejscu. A tam ciepełko i kolacyjka. I szarlotka. Mniam, mniam, już czuję, jak pachnie! Prawda, Agnisiu, mam rację, zgadzasz się ze mną? Zjadłabyś szarlotki, no nie?
Agnieszka, stojąca kilka kroków poniżej Zbyszka, uśmiecha się i milczy. Ale po jej minie widać, że pomysł powrotu do Roztoki nie za bardzo przypadł jej do gustu. Tatry jej nie obce i nie straszne. Widziała je już w różnej scenerii i w każdej chyba pogodzie. Od kilku lat spędza tu każdą wolną chwilę.
- Zaraz będzie ciemno. Pozabijamy się tu po ciemku. - Tadek nie daje za wygraną. Magda patrzy to na Tadka, to na Zbyszka, to na mnie. Na razie nie odzywa się. Znając jej matematyczną naturę, wiem, że w tej chwili przelicza wszystkie za i przeciw. Jej zdanie może okazać się decydujące.
Widząc, że spójność grupy zaczyna się łamać, krzyczę w dół:
- Z powrotem do Roztoki mamy stąd prawie dwie godziny. I też nie zdążymy za dnia. A szlak cały czas przez las, zwłaszcza ostatni kawałek, na zejściu od Wodogrzmotów - wybitnie ciemny. Latarki nie na wiele się zdadzą, nie wytrzymają ponad dwie godziny. A to twoje "bździdło", Tadzik, to w ogóle do niczego się nie nadaje.
- Ja wolałbym wrócić. Ale sam nie pójdę, bo to bez sensu. Przyjechaliśmy razem, więc albo idziemy razem dalej, albo razem wracamy.
- O! To pierwsze rozsądne słowa, jakie dziś szanowny pan raczył wypowiedzieć - przygaduje Zbyszek.
- Zbyszek chce iść do Pięciu - przytaczam deklarację kolegi jako pierwszy argument. - Ja też. I przypuszczam, że Agnieszka także.
- No, Agnieszka jeszcze się nie wypowiedziała. Magda też nie. Proponuję głosowanie - nie ustępuje Tadek.
- Wprawdzie, moim zdaniem, głosowanie w tym przypadku jest całkowicie bez sensu, bo należy wybrać rozwiązanie rozsądniejsze - zastanawiam się na głos - ale jeżeli się przy tym upierasz, to głosujmy.
Jest faktycznie późno. Dochodzi 16.00. Za niecałą godzinę zacznie się ściemniać. Pogoda rzeczywiście niepewna. Ale schronisko w Pięciu Stawach już tak blisko. Ciepły posiłek. Szarlotka. A do Roztoki teraz już dość daleko. I było tam jakoś tak mało przyjemnie. Głosujemy. 4:1 na korzyść Pięciu Stawów. A zatem w matematycznych rozważaniach Magdy musiały przeważyć argumenty "za". Cieszy mnie ten wynik. Powrót do Roztoki wcale mnie nie zachwycał. Dodatkowe 3 godziny marszu, gdy możemy być w schronisku za godzinę. Jesteśmy już w drodze ponad trzydzieści godzin, licząc od Warszawy. A od pięciu godzin, z krótkimi przerwami, taszczymy te piekielne wory na plecach. Jaką mam ochotę ciepnąć wreszcie plecakiem o podłogę schroniska. Nieść go jeszcze kilka godzin? Nie! Wszystkie mięśnie moich pleców buntują się stanowczo przeciw takiej decyzji.
A poza tym ... Wycofać się przy pierwszej trudności?! Skapitulować prawie bez walki, w niezbyt trudnym, w gruncie rzeczy, terenie? Prawda, że warunki pogodowe pogarszają sprawę, ale nie jest znowu jeszcze aż tak fatalnie, a wygodny fotel i ciepłe kapcie to ja mam w domu w Warszawie. Można było się stamtąd nie ruszać. Przyjeżdżając w Tatry zakłada się z góry wysiłek i niewygodę, porcję emocji i adrenaliny, okazję do sprawdzenia siebie.
Idziemy. Chociaż wiatr duje z niezmienną siłą, teraz idzie nam jakoś lepiej. Złapaliśmy drugi oddech. Może podziałało te kilka minut odpoczynku, a może po prostu zmieniło się nasze nastawienie. Do tej pory odbywaliśmy idylliczną wycieczkę. Teraz wiemy, że przestało być łatwo i że trzeba wziąć się w garść.
Kolejne dziesięć metrów, dwadzieścia, trzydzieści ... Przeszliśmy już dwie trzecie zbocza. Zaczyna szarzeć. Wiatr przybiera na sile. Wyje, huczy, świszczy, podrywa śnieg spod nóg i ciska nim z całej siły w twarz. Uderzenie lodowatych igiełek. Ścieram śnieg ręką. Nie na wiele się to zdaje. Za chwilę wiatr traktuje mnie ponownie w ten sam sposób. W powietrzu nad nami zaczynają wirować pierwsze płatki śniegu. Najpierw małe, potem większe. Z minuty na minutę jest ich coraz więcej. Jakby ktoś rozsypał w przestrzeni miliardy konfetti. Zwariowana karuzela śnieżynek. A może raczej diabelski młyn?
Zadymka gęstnieje. Śnieg klei się do twarzy, do brwi, zasypuje oczy, wpada za kołnierz kurtki i topiąc się na szyi, spływa po plecach lodowatymi strugami. Brr... Na czapce mam warstwę białego puchu, który, zsuwając się, zasypuje mi oczy. Idąc nieco na oślep, wbijam czekan raz za razem, bardziej dla asekuracji psychicznej, niż rzeczywistej, bo siedzi w śniegu bardzo luźno, chwiejąc się na wszystkie strony. Wreszcie zbocze przestaje zapadać się przy każdym kroku. Tu, wyżej, śnieg jest trochę twardszy. To dobrze. Maleje zagrożenie lawiną, która wisiała do tej pory na włosku. Temperatura spadła o kilka stopni. Jest pewnie pięć, sześć stopni poniżej zera, ale wiatr i zmęczenie powodują, że odczuwamy, jakby było minus dwadzieścia.
Śnieg na zboczu coraz twardszy. Wbijam czekan i walę "himalajką" w biały beton, gratulując sobie w duchu przebłysku rozsądku w Warszawie. Tak chciało się zostawić je w szafie. Każdy but - półtora kilograma. Jest kwiecień, będzie ciepło, wystarczą lżejsze. W ostatniej chwili "himalaje" wylądowały jednak w plecaku. Co za szczęście. Ciepło, sucho, noga trzyma się pewnie na śnieżnej pochyłości. Doskonałe na lato lżejsze obuwie turystyczne zimą zupełnie nie zdaje egzaminu. Buty typu traperek mają zbyt cienką skórę, która nie zapewnia ciepła i szybko przemięka, zaś "adidasy" we wszelkich odmianach mają inny mankament - podeszwę, która na śniegu staje się śliska jak skóra żaby. Nasza ekipa pod względem obuwia wyposażona była całkiem nieźle. Poza mną jeszcze Zbyszek miał "himalaje", Tadek jakieś włoskie trekkingowe "wynalazki", Agnieszka też coś w tym guście, jedynie Magda miała buty nieco za słabe na zaistniałe okoliczności.
Do trawersu pod Kopą pozostało jeszcze jakieś czterdzieści metrów. Rąbię czubkiem buta kolejny stopień i przyklejając się do zbocza przed kolejnym atakiem wiatru i śnieżycy, zastanawiam się, czy przejście tamtędy to rzeczywiście dobry pomysł w tej sytuacji. Tylko ja mam czekan. Nie mamy liny. Zresztą, na co by się tu zdała? I tak nie poszlibyśmy z lotną asekuracją, bo na trawersie ślisko, i jeśli jedno spadnie pociągnie za sobą resztę. Wiatr, zadymka. Spora ekspozycja. Jeden nieostrożny ruch, jeden niepewny krok, jedno potknięcie i delikwent zjeżdża po lodowej tafli, pokrytej teraz świeżym puchem. Zjeżdża jak torpeda, błyskawicznie, dwieście metrów w dół. Jeżeli zatrzyma się w śnieżnej zaspie - pół biedy: starte ręce, twarz, poszarpana odzież... Ale jeśli zleci do samego dna potoku... Tam lodowata woda, kamienie, skały. Można uderzyć głową... Nie mamy kasków, tylko zwykłe czapki.
Trzeba iść dookoła Kopy. Za dnia i tak nie zdążymy, bo już jest prawie ciemno. Zatrzymuję się na chwilę i wołam w dół, przekrzykując szum wiatru:
- Słuchajcie, tu, przy Litworowym możemy zlecieć z lawiną, albo zjechać po lodzie, więc idziemy dookoła Kopy, tam będzie bezpieczniej!
- O.K, wodzu! Tylko powiedz, w swej mądrości, w którą to stronę? - żartuje Zbyszek.
Podnoszę głowę i ...
- Szlag by to trafił! Gdzie ta cholerna góra?!...
- Czort ją wie! Na razie i tak musimy iść do góry, bo nie pokonaliśmy jeszcze progu - konstatuje Zbyszek.
- Racja, na razie jeszcze ciągle do góry.
Koncentrując się na wyrąbywaniu stopni, przychylając do stoku w obronie przed wiatrem, szliśmy nie zwracając już uwagi na pogodę i otoczenie. Wieje, to wieje. Sypie, to sypie. Trudno, nie mamy na to wpływu, a tym bardziej wyboru. Nie ma co filozofować, trzeba iść i to iść jak najszybciej jak się da, by wydostać się z tej śnieżnej pułapki. Oczy wbite w stok, wypatrywały zdradliwych, zlodowaciałych nierówności, na których można było się wyłożyć i polecieć w dół.
W tej właśnie chwili zadymka ostro przybrała na sile i teraz była to już śnieżyca, klasyczna tatrzańska kurniawa, szalejąca za zdwojoną siłą. Wiatr zbijał z nóg, zatykał śniegiem oczy i usta, dławił oddech, kryształki lodu kleiły się do twarzy, do włosów. W powietrzu zrobiło się biało mimo zapadającego zmroku. Widoczność spadła do dwóch - trzech metrów. Wicher unosił biały tuman prawie poziomo. Z trudem udawało się wyłowić z tej szarobiałej kurzawy sylwetkę osoby idącej z przodu lub z tyłu.
O wypatrzeniu Kopy mogliśmy pomarzyć. Powinna być ponad nami, ale czy na wprost, czy bardziej na prawo, czy na lewo? Trzeba iść na wyczucie. Brnęliśmy po zboczu do góry, w intuicyjnie obranym kierunku, z nadzieją, że jest właściwy.
Do góry i wciąż do góry ... Coś za długo to trwa. Teren powinien się tu wreszcie położyć, przecież za Kopą jest mała kotlinka. Wyciągam z kieszeni latarkę. Patrzę na zegarek. Wskazuje za kwadrans szóstą. Sprawdzam jeszcze raz. Nie ma pomyłki. Podejście na progu powinno nam zająć nie więcej niż godzinę. Tymczasem jesteśmy już na nim ... prawie trzy godziny. Coś tu nie tak.
- Hej, tam! Stop! Zatrzymaj się! Zeszliśmy z drogi! - krzyczę do Zbyszka, który znowu wysforował się na prowadzenie.
- Cholera, niemożliwe, przecież cały czas idziemy pod górę - odpowiada Zbyszek, nieco zdenerwowany, ale zatrzymuje się.
- No, właśnie! Za długo. Musimy się rozejrzeć i zastanowić.
- Dobre sobie, rozejrzeć się! Przecież widać zaledwie na kilka kroków.
- Śnieżyca jakby słabnie, coś gdzieś w końcu wypatrzymy.
- Tak, śnieżyca słabnie, ale zobacz, jaka mgła! Co ty chcesz wypatrzyć! Jeżeli, rzeczywiście jest tak jak mówisz i faktycznie zeszliśmy z drogi, to mamy nie lada problem! Jak się z tą mgłą nic nie zmieni, to przejdziemy obok schroniska i nawet go nie zauważymy! - Zbyszek po raz pierwszy podczas podejścia jest wyraźnie zaniepokojony.
- Nie kracz! To do ciebie niepodobne. Poczekaj tu na resztę, przejdę się kawałek z latarką, może coś wypatrzę. Trzeba w końcu coś zadecydować. Tylko nie ruszajcie się z miejsca, bo się w tej mgle pogubimy i dopiero będzie cyrk.
Rzeczywiście, wprawdzie kurniawa powoli cichła, ale chmury zeszły tak nisko, że oblepiły całą dolinę ciemnoszarą watą. Wytężanie wzroku na nic się nie zdało. Trzeba przeanalizować podejście, wygrzebać z pamięci szczegóły topografii tej okolicy i spróbować określić, gdzie jesteśmy. Na szczęście teren jest doskonale znany, mapa rozwija się myślach przed oczami. Chwila zastanowienia. Musieliśmy minąć Kopę. Tylko z lewej czy z prawej? Jeżeli z prawej, to w tej chwili jesteśmy gdzieś ponad Litworowym żlebem i prawie prosto przed nami powinno być schronisko. Jeżeli znowu zboczymy, możemy go nie znaleźć do rana. A wtedy... ?
Jak długo jeszcze możemy iść, na jak długo wystarczy sił? Byliśmy już teraz porządnie zmęczeni, głodni, zmoknięci, przemarznięci. Psychika też zaczynała się powoli łamać. Dokoła nieprzyjemna ciemna wilgoć i mróz. W którymś momencie wreszcie zabraknie nam sił, padniemy na śnieg i do rana zamarzniemy, będąc być może kilkadziesiąt metrów od zbawczego ciepła. Perspektywa przerażająca i jednocześnie przerażająco realna. Historia Tatr zna takie przypadki. Niejednokrotnie turyści, a nawet doświadczeni taternicy gubili drogę w śnieżnej zadymce na najprostszej drodze zejściowej. Niejedna ofiary mgły i mrozu zamarzła w uczęszczanym zwykle miejscu, niemal na stopniach schroniska. Wyobraźnia zaczyna pracować gwałtownie i panicznie. W porannej mgle wychodzący na szlak potkną się o pięć zamarzniętych, zlodowaciałych ciał zagradzających drogę do Przedniego Stawu... Stop! Dosyć tej paniki! Weź się w garść, do jasnej cholery!
Zrzucam plecak i ponownie wyciągam latarkę. Jeżeli tam, przed nami, stoi budynek, to przecież jest niedaleko i coś musi być widoczne, nawet przy takiej pogodzie. Jakiś odblask światła latarki na szkle, na metalowych spojeniach, błysk lampy w oknie, zarys komina. Cokolwiek.
Świecę latarką w wyciągniętym ręku. Potężny snop światła bije w przestrzeń. Tym razem jednak i mój "halogen" kapituluje. Światło nie jest w stanie przebić zasłony ciemności, śnieżycy i mgły, wsiąka w nią jak w gąbkę. Wytężam wzrok jak mogę najbardziej, starając się wypatrzyć jakikolwiek charakterystyczny szczegół. Idę kilka kroków do przodu, krzycząc w tył, by nie ruszali się z miejsca. Znowu wytężam wzrok. Nic. Ciemna, prawie namacalna pustka. Jeszcze kilka kroków. Dalej nic. Tylko lepka, obezwładniająca, wilgotna szarość, klejąca się do oczu, tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Odwracam się. A niech to licho! Gdzie oni są? Znikli we mgle, a to przecież zaledwie kilka kroków. Nie mogę iść dalej, bo się pogubimy, a wciąż nie wiem, gdzie jesteśmy. Sytuacja patowa.
- Hej, gdzie jesteście?! Po kiego diabła gdzieś łazicie?! Przecież mieliście się nie ruszać z miejsca, dopóki nie wrócę!
- Nie drzyj się, bo nam bębenki w uszach popękają! Stoimy w tym samym miejscu! - woła Zbyszek i słyszę, że jego głos dochodzi rzeczywiście z odległości zaledwie kilkunastu metrów.
- Cholera, głos słychać, a osoby nie widać... - mówi z wyraźną irytacją Agnieszka.
- Zapalcie jakąś latarkę i mówcie coś, bo do was nie trafię!
Piekielna tatrzańska mgła!... Zmęczenie drogą z Warszawy, niewyspanie, doskwierający coraz bardziej głód, ból wytężonych mięśni, sztywniejący od plecaka kark, marznące dłonie, kąśliwe ukłucia lodowatego wiatru .... Wicher i śnieżyca wyciągały z nas cały zapas energii, dręczyły fizycznie. Ale nic tak nie wykańczało psychicznie jak ta mgła. Gęsta, osaczająca zewsząd, ogłupiająca, złowroga, zmieniająca wygląd wszystkiego dookoła. W takiej mgle nie można było mieć żadnej pewności. Znane skały i konfiguracje terenu zaczynały żyć własnym życiem i przybierać nieoczekiwane, mylące kształty. Albo znikały w ogóle, za nieprzeniknionym murem bieli lub ciemności. Mgła dekoncentrowała, zbijała z tropu. Zmęczenie i śnieżyca odbierały siły fizyczne. Mgła dobijała psychicznie, wysysała resztki nadziei, podsuwała koszmarne wizje. Niełatwo było przezwyciężyć taki nastrój.
Wracam do przyjaciół po własnych śladach ledwo widocznych w świetle latarki, zanim śnieg całkiem je zasypie. I te kilka kroków daje mi drobną, ale istotną wskazówkę. Wprawdzie idę po omacku, bardziej wymacując teren nogami, niż go widząc, ale wyczuwam, że jest tu całkiem płasko. Idąc przygięci pod ciężarem plecaków, nie zwróciliśmy uwagi, że teren się zdecydowanie wyrównał, znikła jego pochyłość. Teraz bez plecaka czuję to wyraźnie. Otacza mnie równy, poziomo ułożony śnieg. A zatem, tak czy owak, próg mamy za sobą. Musimy iść do przodu. Jeżeli teren zacznie się znowu podnosić, to będzie znaczyło, że wchodzimy na Miedziane i wtedy trzeba cofnąć się i pójść w lewo w kierunku Przedniego Stawu, a potem wzdłuż brzegu do schroniska. Ależ oczywiście! To całkiem logiczne i jasne.
Zaraz ... zaraz ... Akurat! A jeżeli idąc w górę zaczniemy wchodzić na Świstówkę, albo co gorsza - na Świstową Czubę? Z tego miejsca w każdym kierunku pochyłość zboczy jest podobna. Jak w tej mgle wyznaczyć i utrzymać kierunek, jak rozpoznamy, czy to Świstówka, czy Miedziane? A jeżeli Świstowa Czuba? Tam wystarczy zrobić jeden krok za dużo, by zlecieć na łeb, na szyję w stumetrową przepaść. A gdyby nawet Miedziane, to jak wypatrzymy brzeg Stawu, przy tej widoczności i świeżym śniegu, idealnie wyrównującym zagłębienia terenu? Jeżeli pójdziemy za bardzo w lewo - wejdziemy zbyt głęboko w dolinę i możemy tak iść do rana, o ile wcześniej nie padniemy ze zmęczenia i nie zamarzniemy. A jeżeli wejdziemy na Staw, w tym mleku będziemy po nim chodzić bez końca. Na równej, otwartej przestrzeni traci się orientację i w efekcie, po jakimś czasie zaczyna błądzenie w kółko.
Przypominam sobie, jak idąc kiedyś zimą do Morskiego Oka, po wyjściu na Polanę Włosienica, trafiliśmy na białą mgłę, tak gęstą, że widoczność spadła do kilku kroków. Wokół idealna biel, pod stopami śnieg - też biały. Po parunastu metrach zupełnie straciliśmy orientację. I pewnie tkwilibyśmy czekając, aż mgła się rozwieje, gdyby nie to, że pod nogami mieliśmy wyraźnie wyczuwalne ślady opon, które wyprowadziły nas z polany na dalszą drogę do schroniska. Tu jednak nie ma takiej możliwości.
A rok temu latem? Na Hali Gąsienicowej, tuż przed Betlejemką... O zmroku nadciągnęła paskudna, zimna, szara mgła i zlepiła w jedną bezkształtną, nierozpoznawalną masę góry, ścieżkę, świerki, kosówkę ... Zabudowania Murowańca i okoliczne szałasy widoczne doskonale jeszcze pół godziny wcześniej ze szlaku zejściowego z Przełęczy Pod Kopą, znikły w jednej chwili. Po prostu roztopiły się w gęstej szarej mazi wiszącej w powietrzu. Pamiętam te kilka minut przerażającej dezorientacji. Jak to? Tu, kilkaset metrów od schroniska, gubię drogę?!... Kompletnie nie wiem, w którą stronę iść. Tfu, na psa urok, przyjdzie mi tu, szczękając zębami z zimna, zostać do rana - aż się rozwidni... Na szczęście, po dłuższej chwili z Betlejemki doleciały jakieś głosy i zamajaczyły przed nią niewyraźne postacie, wskazując kierunek.
Do własnych wspomnień dołączają strzępki górskich opowieści o zaginionych, błąkających się we mgle turystach. Kłębią mi się w głowie obrazy i sceny z zasłyszanych i przeczytanych górskich historii, mniej lub bardziej prawdziwych, ale zawsze niezmiernie sugestywnych.
Jedna myśl przebija się przez wszystkie i powraca uporczywie. Bez względu na to, gdzie dokładnie jesteśmy, nie możemy tu stać bez końca. Musimy się ruszać, bo zamarzniemy. Trzeba utrzymać krążenie krwi i niezbędne minimum ciepła w organizmie. To już dawno przestał być spacer. Zaczęła się szkoła przetrwania, co tu dużo mówić - zupełnie bez przesady - walka o życie. Twardsi i bardziej doświadczeni od nas ulegali naturze w takich sytuacjach, gdy trwały one ponad miarę długo. Nie można więc przeciągać tej drogi w nieskończoność. Jeżeli przez następną godzinę nie znajdziemy schroniska - musimy spróbować zbudować igloo, albo wykopać tunel w śniegu, rozpalić benzyniaka i zrobić gorącą herbatę. Jakoś dotrwamy do rana. Rano będzie jaśniej i przecież wreszcie zorientujemy się, gdzie jesteśmy. Ta piekielna mgła musi w końcu odpuścić. Ciągle wieje wiatr, kiedyś przecież przewieje te chmury.
Tak, wszystko jasne i oczywiste. Tylko jak im to powiedzieć. Zbyszek trzyma się bez zarzutu. Ale pozostali...?
Są wykończeni, apatyczni. Jeżeli powiem im, że możemy iść jeszcze długo i nie trafić na schronisko albo że musimy w śniegu doczekać do rana - nikt się nie ruszy. Siądą tu i zamarzną. Zastanawiam się, co i jak powiedzieć moim towarzyszom, a oczy wciąż machinalnie błądzą w ciemności. Śnieg przestaje sypać. Ale lodowaty wiatr nadal duje bezlitośnie. Dobrze, niech wieje, może zrobi jakąś dziurę w tej gęstej mgielnej tkaninie. Mija długa chwila i nagle na wprost przed nami, w oddali, na tle niezgłębionej czerni leciutko zaczynają majaczyć kontury szczytów. Szeroko, wysoko w górę, długo, lekko postrzępiona grań ... Nie, to nie Świstówka. To z całą pewnością stoki Opalonego Wierchu... I grań Miedzianego... Więc jesteśmy przy letnim szlaku ze Świstówki, który w tym miejscu, klucząc między skałami i kosówką wyprowadza na brzeg Przedniego Stawu. Naturalnie latem i w dzień okolica wygląda zupełnie inaczej i nie przysparza żadnych trudności w jej pokonaniu. Zostało nam przejść trochę ponad kilometr, wprawdzie grzęznąc w śniegu, ale po płaskim terenie.
- Szlag by trafił tę śnieżycę i te góry. Nigdy więcej zimą mnie tu nie wyciągniecie. Co to w ogóle za pomysł, żeby się tak męczyć! - mamrocze wściekle Tadek, zrzucając plecak i siadając na śniegu.
- Wymiękasz, staruszku? Nie za wcześnie? Jeszcze zrozumiałbym, gdyby dziewczyny zaczęły marudzić, ale ty, chłopie, mógłbyś dać sobie na wstrzymanie z tym biadoleniem - ripostuje ostro Zbyszek.
- Czy my w ogóle kiedyś dojdziemy do tego schroniska? Nie wiem ile jeszcze zdołam przejść, ale boję się, że w końcu padnę, i nic ani nikt nie zdoła mnie podnieść - nerwowo odzywa się Agnieszka - a jak mam być szczera, bardzo nie chciałabym tu zostać do wiosny w charakterze sopla lodu.
- Słuchajcie, ja już nie dam rady dalej. Mam chyba odmrożone stopy i ręce i nie mam już sił - jęczy Magda, siadając na ciśniętym w śnieg plecaku - nie pójdę już ani kroku. Zostawcie mnie tu i szukajcie dalej sami tego cholernego schroniska.
- Przestańcie bredzić od rzeczy! Bierzcie się w garść i wstawajcie. Idziemy! Schronisko jest niedaleko przed nami. Oczy w ręce i do przodu. Za dwadzieścia minut będziemy na miejscu - mówiąc to z niezachwianą pewnością w głosie, daję do zrozumienia, że jest to diagnoza ostateczna i niepodważalna.
Nie przestaję jednak zastanawiać się, co dalej, bo nie jest to wcale takie oczywiste. Kierunek się zgadza, ale jak go utrzymać? Wiatr, właśnie wtedy, gdy jest potrzebny, jak na złość słabnie. Mgła nie ustępuje. Możemy rzeczywiście przejść kilkadziesiąt metrów od schroniska i nie zauważyć budynku.
Krok za krokiem, po omacku, zmordowani nieludzko, bardziej już siłą woli niż mięśni, brniemy po kolana w świeżym śniegu, znowu zapadając się co chwila. Plecaki nasiąknięte wilgocią przybrały na wadze. Ciążą potwornie. Mokre czapki i rękawice zesztywniały od mrozu. Zaczynają zamieniać się w lodową skorupę. Na twarzy mam twardą maskę ze śniegu i lodu. Każdy krok wysysa resztki sił. Wytężam znowu wzrok, próbując dostrzec cokolwiek. Światełko...? Nie, to chyba przywidzenie... Jeszcze raz. W ciemności coś zamigotało i zgasło. Jeszcze kilka kroków w przód. Teraz już nie ma wątpliwości. Światło jest nikłe, ale widać je zupełnie wyraźnie. Zaczynają majaczyć ściany, komin, dach. Jesteśmy uratowani.
W drzwiach schroniska zerkam na zegarek. Minęła dziewiętnasta. Podejście z Roztoki zajęło nam prawie siedem godzin. Samo przedarcie się przez próg trwało ponad cztery godziny. Mordercze cztery godziny. W normalnych warunkach, nawet zimą, cała droga od schroniska w Roztoce zajmuje maksymalnie trzy i pół godziny.
Kiedy stanęliśmy w drzwiach jadalni, siedzący tam ludzie wpadli w chwilowe osłupienie. Nie spodziewali się, by ktokolwiek dotarł tu jeszcze tego dnia, przy tak parszywej pogodzie. Więc patrzyli na nas jakby ujrzeli zjawy. Bo też pierwsze wrażenie przywodziło na myśl zabłąkane duchy tatrzańskie. Wyglądaliśmy żałośnie. Twarze sino blade, wzrok mętny, lekko nieprzytomny, odzież zasypana śniegiem i sztywna od mrozu, sople lodu zwisające z głowy zamiast włosów, oszronione brwi.
Pierwsze zaskoczenie jednak szybko minęło i po chwili wszyscy rzucili się ku nam. Pomagali zdejmować plecaki i przemoczone, zlodowaciałe kurtki i czapki. Ściągali zamarznięte rękawiczki ze zdrętwiałych rąk. Bez ich pomocy pewnie stalibyśmy tak albo siedli w miejscu i nie drgnęli przez najbliższe pół godziny.
- Zdejmij te buty, są kompletnie mokre, odmrozisz sobie stopy. Zaraz przyniosę ci suche skarpety i kapcie.
- Siadajcie, tu jest jeszcze gorąca herbata i kawałek szarlotki.
- Ściągaj tę mokrą kurtkę, włóż mój sweter, trzęsiesz się z zimna.
- Zostaw ten plecak, zdążysz go rozpakować, pij herbatę póki gorąca. Zaraz się dowiem, co mają jeszcze w kuchni ciepłego.
I wreszcie, gdy już całą piątką siedzieliśmy popijając herbatę i wcinając resztki szarlotki, padło zasadnicze pytanie, które widać gnębiło obecnych od chwili naszego wkroczenia na salę:
- Co wam u licha strzeliło do głowy, by leźć tu w taką pogodę. Życie wam niemiłe?
- Jak wychodziliśmy w południe z Roztoki pogoda była pierwszoklaśna, ani jednej chmurki.
- Tak? Patrzcie, a tu sypie prawie od rana.
To była znajoma atmosfera Doliny Pięciu Stawów, miejsca jedynego w swoim rodzaju w Tatrach. Najwyżej położone schronisko po polskiej stronie. Enklawa turystów wysokogórskich. Gniazdo taterników. Azyl zarażonych Tatrami. Z ludźmi gotowymi do niesienia pomocy, "... bez względu na porę roku, dnia i stan pogody ..."

* * *
Siedzimy w jadalni, nie spiesząc się jemy śniadanie. Z poważniejszego wyjścia nici. Świeży puch wisi na zboczach. Zejdzie z nich dziś niejedna lawina. Ranek wstał szary, ponury i wietrzny. Pogoda najwyraźniej nie zmierza się poprawić. Najambitniejszy plan na dziś to spacerek po Dolinie, po południu, gdy śnieg trochę osiądzie. Zresztą, trzeba odpocząć. Wprawdzie zły nastrój prysnął jak bańka mydlana po wygodnie przespanej nocy i obfitym śniadaniu, ale wczorajszy dzień dał nam porządnie w kość i organizmy wymagają regeneracji.
Dyskutujemy o emocjach minionego popołudnia, klnąc na pogodę, wiatr, śnieg i brak kondycji, jeszcze poddenerwowani, ale diabelnie zadowoleni z siebie i przeżytej przygody. Zmęczenie powoli mija. Pozostaje zaskoczenie, że tak łatwy teren wycisnął z nas resztki sił i satysfakcja, że nie daliśmy się górom i śnieżycy. Będzie co wspominać. A swoją drogą - to zastanawiające, ale w tatrzańskich i w ogóle górskich opowieściach zawsze musi być element dramatyczny. Ktokolwiek opowiada swoje przeżycia z Krainy Wiecznych Skał, sięga zawsze po historie z dreszczykiem, w każdej z tych opowieści pojawia się zmaganie z jakimś żywiołem, pokonywanie własnych słabości i strachu, przezwyciężanie ogromnego ryzyka, nieustanne zagrożenie życia. Zupełnie jakby nie było jasnych, słonecznych, pogodnych i spokojnych dni, udanych przejść bez komplikacji. Tak naprawdę tych normalnych dni statystycznie jest zapewne o wiele więcej, ale one nie zapadają w pamięć tak, jak te sceny budzące dreszcz emocji. Można, by nawet zaryzykować stwierdzenie, że wybierając się w Tatry, Alpy czy inne tereny skaliste, góromani zakładają, że zdarzy się coś ekstremalnego. I kto wie, czy nie także to nas w góry przyciąga. Gdyby było całkiem bezpiecznie, nie byłoby aż tak ciekawie. Gdyby po Tatrach prowadziły łatwe, gładkie drogi - pewnie byśmy tu wcale nie przyjeżdżali.
Racjonalnego wytłumaczenia nie ma tu za grosz. Tłuczesz się niewygodnym pociągiem całą noc. Leziesz godzinami pod górę, z ciężkim brzemieniem na plecach. Marzniesz, mokniesz, grzęźniesz po kolana w śniegu, wypruwasz z siebie żyły w nadludzkim wysiłku. Dajesz wiatrowi pomiatać sobą i ciskać bezwładnie po zboczu. Drętwiejesz z zimna i strachu, ale idziesz dalej, ryzykując życiem. W schronisku jesz byle co, śpisz byle gdzie, budząc się nieraz z zimna i niewygody w środku nocy, o ile w ogóle zdołasz zasnąć, czując rwący ból każdego nadwerężonego mięśnia. A rano piszczysz z radości, kwitniesz z zadowolenia i planujesz następną porcję samoudręczenia. Gdzież tu logika? Ale konia z rzędem temu, kto znajdzie choć krztynę logiki w rozumowaniu i zachowaniu tatrzańskich łazików, w tej "kapliczce straceńców", w tej irracjonalnej krainie obłąkanych fanatyków, gotowych rzucić wszystko dla kilku dni spędzonych wśród skał.

***
Fragment ze zbioru opowiadań "Włóczęgi tatrzańskie" Liliany Kołłątaj
Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie