Migawki z tatrzańskich schronisk
Magda z Doliny Roztoki
Pamiętam, w szkole podstawowej czytaliśmy takie opowiadanie - "Rogaś z Doliny Roztoki". Rzecz była o jelonku, który w tejże beskidzkiej dolinie właśnie zamieszkiwał w dosyć odległych czasach. Całkiem współcześnie, jakieś dziesięć lat temu, w dolinie o tej samej nazwie (choć w regionie tatrzańskim nie sądeckim) pojawiło się ździebko większe zwierzę, z natury raczej bardzo dzikie. Groźne stworzenie tak spoufaliło się z turystami i pracownikami schroniska, że nadali mu wdzięczne i łagodne miano - Magda.
Magda z Roztoki. Niedźwiedzica Magda.
Schronisko im. Wincentego pola w Dolinie Roztoki to piętrowy, drewniany budynek ze spadzistym dachem, z pokoikami na poddaszu, otoczony barierką z lekko ociosanych świerkowych bali, maleńki ogródek, oszklona weranda z głównym wejściem. Gdy wspominam Roztokę, jednym z pierwszych obrazów, jakie wracają w pamięci jest widok niedźwiedzia na polanie przed schroniskiem. Obraz zresztą całkiem niezwykły, już przez samą swą niecodzienność w tym miejscu, ale jeszcze bardziej z powodu oryginalnego zachowania się zwierzęcia.
Bardzo późne popołudnie lub jak kto woli - wczesny wieczór. Zaczyna zmierzchać. Na polanie przy ławach wiele osób kończy kolacyjki z własnego prowiantu. Nagle pada okrzyk:
"- O, rany! Niedźwiedź!"
Na widok misia polana rzecz jasna zupełnie opustoszała. Ostatni popasający turyści biegli w pośpiechu do drzwi z menażkami, kubkami i otwartymi plecakami w rękach. Za chwilę w jadalni i w świetlicy zapanował tłok nieopisany. Trudno było się dopchać do okien. Gapie cisnęli się, przyklejając nosy do szyby. Wolnego miejsca było za to pod dostatkiem na przeszklonej werandzie, ale jakoś nikt nie kwapił się, by z tego luzu skorzystać. Nieliczni wiedzieli już co się święci i uspokajali co bardziej zdenerwowanych, że to Magda - niedźwiedzica mocno zadomowiona w Roztoce. Znana była z wieczornych wizyt w okolicach schroniska (jak wiadomo miśki żerują nocą) w poszukiwaniu pokarmu.
Niedźwiedzica krąży po polanie tu i tam, węszy, zagląda pod drzewa. Wreszcie dociera do wysokich metalowych pojemników na odpadki. Przez chwilę grzebie w nich łapą. W dwóch nie znalazła nic godnego zainteresowania, w trzecim najwyraźniej natrafiła na puszkę po konserwach, wyrzuconą przez turystów, którzy jedli tu posiłek. Ani chybi - mielonka turystyczna. Puszka jednak tkwi głęboko, nie daje się wygrzebać. Misiek nie rezygnuje. Chwyta łapami pojemnik, podnosi odwracając dnem do góry i ... pakuje cały łeb do środka.
Widok przedni. W schronisku oczywiście salwa śmiechu. Jakże żałuję, że nie mam pod ręką aparatu fotograficznego z fleszem. Zaczynają się opowieści bywalców o wyczynach Magdy. Potrafiła podejść do jedzących na polanie i ściągnąć im ze stołu, sprzed nosa właśnie przyszykowane kanapki lub dopiero co otworzoną puszkę mielonki. Nie gardziła też łakociami. Leżące luzem czekolady, cukierki, otwarte słoiki z dżemem w obecności Magdy znikały błyskawicznie. Zdarzało się, że porywała całe plecaki z prowiantem (i nie tylko prowiantem - ale nie robiła jej różnicy dodatkowa zawartość), gdy wyczuła w nich żywność, nie czekając na ich zgodę ich właścicieli. Którejś nocy przeprowadziła generalny remanent w kuchni schroniskowej, gdy przez przypadek któryś z pracowników nie domknął drzwi. Od tych opowieści w sali staje się coraz weselej. Jednak ogólne rozbawienie nie trwa długo. Niedźwiedzica wylizała resztki, ale nie zaspokoiło to jej głodu, wręcz przeciwnie - wzmogło raczej apetyt. Przy tym musiała chyba usłyszeć za sobą odgłosy dochodzące z budynku. Ściągnęła pojemnik ze łba, odrzuciła go niedbale i opadłszy na cztery łapy, wolnym krokiem, kołysząc się niezgrabnie, ruszyła w kierunku schroniska.
Śmiechy ustały, gapie zaczęli zwolna odsuwać się od okien i wycofywać się w głąb niewielkiej salki. Niedźwiedzica zatrzymała się przy barierce. Powęszyła nieco. Wreszcie, uginając się trochę, przecisnęła swe potężne cielsko pod barierką i wparła łeb w okno świetlicy.
Przy oknie nie było już żywego ducha. Prawie wszyscy stłoczyli się teraz przy przeciwległej ścianie, zbyt wystraszeni, by obserwować zwierzę z bliższej odległości, zbyt ciekawi, by zrezygnować z dalszego ciągu przedstawienia. Odważniejsi stali w odległości kilku kroków od okien. Nikt nie wyszedł z sali.
Niedźwiedzica widać zrozumiała, że ma przed sobą przeszkodę, której bez wysiłku nie pokona, bo zaczęła nerwowo rzucać łbem, próbując napierać na ścianę budynku. Irytowało ją, że widzi przed sobą tłum ludzi, a nie może przedostać się dalej. W dodatku z głębi schroniska dochodziły zapachy dań obiadowych. Tego już było za wiele dla głodnego zwierzęcia.
Wstrząsnęła wściekle łbem, zamruczała gniewnie i wyprostowała się, stając na tylnich łapach. Teraz z odległości 3-4 metrów, jakie nas od niej dzieliły, widać było jej ogrom w całej okazałości.
Głuchy pomruk rozległ się ponownie, już zdecydowanie wyraźniejszy. Niedźwiedzica postąpiła jeszcze krok do przodu, opierając się całym tułowiem o ścianę budynku. Nagle - wyrzuciła w górę potężną przednią łapę i zamachnąwszy się solidnie, wysuwając pazury, uderzyła z impetem w okienną szybę. Szkło wytrzymało, po uderzeniu pozostały tylko długie rysy - ślady niedźwiedzich pazurów.
W izbie zapadła taka cisza, że słychać by było przysłowiową muchę, gdyby się tam wówczas znalazła. Żołądki podeszły nam do gardeł. Myślę, że każdy z obecnych zadawał sobie wówczas to samo pytanie: na ile zwierzę jest zdeterminowane, by dostać się do środka, jakie może być jego zachowanie w tym zdenerwowaniu, mimo przyjaznych dotąd kontaktów z ludźmi i jaką wytrzymałość ma szyba dzieląca nas od zwierzęcia? I czy w ogóle ściana schroniska wytrzyma napór jego potężnego cielska?
Na szczęście niedźwiedzica po jednej nieudanej próbie dała za wygraną. Spróbowała jeszcze zaatakować schronisko z drugiej strony, z takim samym rezultatem. Zniechęcona, wydała z siebie przeciągły ryk, od którego ciarki przeszły nas po plecach i - wycofała się.
Roztoczańscy nowicjusze zaczęli dopytywać się, jakim cudem dzikie zwierzę znalazło się tak blisko ludzkiej siedziby i myszkowało wokół, nie zdradzając nawet cienia obawy przed człowiekiem. Wyjaśnienie było proste. Otóż niedźwiedzica karmiła małe. Poszukując pokarmu, zeszła w dolinę z Wołoszynu, gdzie miała swoją gawrę i niebawem wywęszyła zapachy ze schroniska. Resztki jedzenia w koszach były tak łatwo dostępne, że zwierzę niebawem znarowiło się. Dotychczas podchodziła jednak nocą. Pracownicy schroniska zauważyli ślady pobytu miśka i wieczorem skrzętnie zbierano wszelkie żywnościowe odpadki z pojemników, by nie kusić zadomowionego, ale mimo wszystko niebezpiecznego gościa. Miśkowa musiała być jednak widać porządnie głodna, skoro odważyła się przybyć tu prawie jeszcze w dzień.
Dalsze dzieje Magdy potoczyły się dość niecodziennie. Niedźwiedzica tak przyzwyczaiła się do żerowania w schronisku, że nijak nie można jej było od tego odzwyczaić. Sprawę przesądziły miśkowe "włamania" do schroniska. Kiedyś w poszukiwaniu pokarmu udało się jej wreszcie sforsować okna budynku i dostała się nocą do kuchni turystycznej, wybijając szybę i niszcząc futrynę. Po tym wyczynie dołożono starań, by Magdę na dobre wystraszyć, wypłoszyć i zniechęcić do Roztoki. Po pewnym czasie osiągnięto oczekiwany efekt. Nie na wiele się to jednak zdało. Niedźwiedzica opuściła wprawdzie rejon schroniska, ale dla odmiany zaczęła buszować w obozowisku taternickim, poniżej Morskiego Oka, wyrządzając tam znaczne szkody. Ponieważ sytuacja zaczynała być niepokojąca postanowiono miśka wywieźć do ogrodu zoologicznego. I tak też się stało. Mimo całej sympatii, jaką budziła, Magda wraz z małymi, wylądowała w ZOO. Niestety, pobyt jej tam nie trwał długo. Niedźwiedzica przyzwyczajona do wolności i rozległych przestrzeni nie potrafiła zaakceptować swojego nowego domu. Była niespokojna, próbowała wydostać się z wybiegu (co się jej nawet raz udało). Zmusiło to pracowników ogrodu zoologicznego do podawania jej środków uspokajających. Niestety, nie wyszło to Magdzie na zdrowie. Jej organizm nie tolerował takich medykamentów. Niebawem niedźwiedzica zakończyła swój barwny żywot. W trakcie sekcji zwłok okazało się, że miała poważną wadę serca. To ostatecznie wyjaśniło zagadkę jej wizyt w siedzibach ludzkich. To nie lenistwo i wygoda kierowały ją w stronę człowieka i cywilizowanej żywności. Instynkt zwierzęcia podpowiedział jej, że słabemu i choremu organizmowi może zabraknąć na zdobywanie pożywienia w górskich, leśnych ostępach. A przecież musiała wykarmić nie tylko o siebie. "Na utrzymaniu" miała dwójkę maluchów. Jak każda matka troszczyła się o swoje potomstwo.
***
Fragment ze zbioru opowiadań „Włóczęgi tarzańskie” Liliany Kołłątaj