SZLAKIEM KATAROW - WYPRAWA TRZECIA - 15 sierpnia

Krzysztof Jagielski
07.09.2015

15 sierpnia PROWANSJA Hotelowe śniadanie w Szuflandii całkowicie odpowiada ogólnemu standardowi. Można było do woli wybierać między płatkami śniadaniowymi a kilkoma gatunkami pośledniejszych serów – wszystko pod bacznym i nieprzyjaznym okiem kierowniczki hotelu. Istny raj dla odchudzających się osób (lub skarżących się na trzustkę).

Około ósmej wyruszamy z Awinionu w kierunku Moustiers-Sainte-Marie na pod-górzu alpejskim. Miasteczko przylepione do skały – jedna ulica główna (co nie znaczy, że szeroka – nasz autobus ledwie się w niej zmieścił) i kilkanaście malowniczych zaułków. Wysoko, w skalnym wąwozie, widać kapliczkę. Sil-na grupa z Wojtkiem na czele natychmiast do niej wyrusza. Ja, wraz z żoną, Elą i Jarkiem robimy spacer wąskimi uli-czkami, a później zasiadamy
w restauracji na piwie. Do au-tobusu wracamy już w stru-gach deszczu.

Pogoda sprawia, że nici z planowanej pieszej wędrówki przełomem rzeki Verdon. Plan awaryjny to przejazd lokalną szosą między kolejnymi punktami widokowymi. Szosa wąska, centymetry dzielą nas od kilkusetmetrowej przepaści, a ulewa zacina. Gdy przebyliśmy najgorszy odcinek, wszyscy robią kierowcy aplauz.
Deszcz powoli ustaje i możemy z góry podziwiać kanion. Co chwila na rzece widać pontony i kajaki miłośników sportów ekstremalnych.

Dojeżdżamy do miasteczka Castellane. Oddaję teraz głos Wojtkowi [przypisy moje]:
Pogoda nagle wspaniała, słońce, błękitne niebo, a na jego tle rysuje się kapliczka Notre Dame du Roc na skalnej iglicy[raczej trudno tę ścianę skalną zwać iglicą] o wysokości 180 metrów. Ponownie dajemy czas wolny. Ambicją większości jest wejście na imponującą iglicę, ale ci, co poszli według wskazówek turystycznych wracają zniechęceni [to o mnie i Jarku] – tab-liczki wskazują 2,5 godziny w jedną stronę. Sprytniejsi [to  o Wojtku] znajdują jednak drogę wzdłuż murów obronnych, za kościółkiem, tu wystarczy pół godziny. A dla nas 20 minut i już jesteśmy na samej górze. Widok ze skalnego tarasu iście imponujący.

W rezultacie znowu pochodziliśmy po miasteczku i znowu skończyło się na piwie w knajpie.
Ostatnim punktem dzisiejszej wycie-czki jest Entrevaux, cudowne średnio-wieczne, obwarowane miasteczko, z góru-jącą nad nim potężną twierdzą. W pobliżu przebiegała ongiś granica między Francją, a Sabaudią, która była raczej upierdliwym sąsiadem. Tym razem bez dyskusji zostawiamy żony na dole, a sami (Jarek i ja) pniemy się zakosami do góry. Byliśmy jedni z pierwszych!  Późnym wieczorem wracamy do Szuflandii w Awinionie i zaraz do łóżek (tym bar-dziej, że w autobusie robiliśmy sobie testing-wine).

    Po „śniadaniu” (żona mnie dodatkowo dokarmiła), jedziemy do Arles, leżącego nad rzeką Rodan. Miasto było kolonią grecką, później rzymską. W I w.p.n.e. stanowiło jeden z głównych centrów handlowych imperium rzymskiego.
Zatrzymujemy się na parkingu nad Rodanem. Obok cumują duże rzeczne statki wycieczkowe – niektóre pod banderą szwajcarską.
Wyruszamy do centrum. Oczywiście w pierwszej kolejności zwiedzamy doskonale zachowany amfiteatr rzymski. Do dzisiaj wykorzystywany jest na imprezy widowisko-we. Gdy w nim byliśmy, był przygotowany do corridy. Obejrzeliśmy jeszcze teatr (też
z czasów rzymskich) oraz muzeum im. Vicenta Van Gogha (który tworzył również
w Arles). Ku naszemu rozczarowaniu nie było tam ani jednego oryginalnego obrazu malarza – tylko współczesna sztuka prowansalska.

Taka mała ciekawostka: prawie wszędzie, gdzie za wstęp trzeba płacić (a niekie-dy jest to sporo np. 15-20¬ €), funkcjonuje zniżka za bilet grupowy. Zawsze, gdy zachodziła potrzeba, następowała mobilizacja potrzebnej ilości osób ze stanu osobo-wego Wyprawy. Tylko raz musieliśmy dokooptować parę Japończyków, aby uzyskać kworum (bo naszych nie było pod ręką).

Z Arles jedziemy do Le Baux-de-Provence, siedziby potężnych możnowładców. To tutaj był najsłynniejszy prowansalski „Dwór Miłości”, gdzie trubadurzy opiewali urodę
i cnotę dam.
Dzisiaj to ruiny ogromnej twierdzy i wybudowane w jej cieniu pseudośrednio-wieczne miasteczko handlowe. Mimo paskudnego upału zszedłem twierdzę wszerz
i wzdłuż. Na ogromnym dziedzińcu-płaskowyżu ustawione są działające modele machin oblężniczych w skali 1:1. Jakiś młodzian w średniowiecznym stroju demonstruje ich działanie – z pomocą kilku osiłków z pośród turystów.


    Dalej jedziemy do Gordes – perły prowansalskiej architektury. Jesteśmy zmęcze-ni i głodni. Liczymy na wspaniały obiad, ale w restauracjach patrzą na nas jak na idiotów. W godzinach 15-19 nic nie można we Francji zjeść – wyjątkiem są bary szybkiej obsługi w hipermarketach, ale takiego tutaj nie ma. Podobno ktoś znalazł gdzieś zeszłotygodniowe naleśniki, ale większość grupy kupiła coś w sklepach i zrobiła sobie piknik na skraju drogi.

Jedziemy więc do ostatniego celu dnia – Fontaine-de-Vaucluse – zdrojowiska położonego koło niezwykłych źródeł rzeki Sorgue. Miasteczko to właściwie trzy ulice, wybiegające z centralnego placyku. Idziemy deptakiem w stronę góry Luberon. Po prawej stronie rzeka zachowuje się nieco nielogicznie – im bliżej źródła tym robi się szersza i głębsza. Widać jak woda wydostaje się z dna. To jeszcze nie jest właściwe fontaine, tutaj woda tylko wydobywa się spomiędzy skał, dokąd dopływa podziemnymi korytarzami z rzeczywistego źródła. Rzeka nagle się kończy, dalej prowadzi tylko kamieniste łożysko.

Do właściwego źródła dochodzimy po chwili. O tej porze roku nie jest ono specjalnie efektowne. Pod 200 metrową ścianą skalną jest zejście do gigantycznej groty. W jej głębi widać malutkie jeziorko – o nieznanej głębokości. Nurkowie osiągnęli 240 m, a robot zszedł na 314 m i nie dotarł do dna. Późną jesienią i wczesną wiosną strumienie przewalają się przez krawędź i płyną suchym teraz korytem, bowiem wtedy do rzeki Sorgue wpływa 90 m3 wody na sekundę.
I tak nam zeszło do 19-tej i mogliśmy wreszcie zjeść w restauracji obiadokolację. Do Szuflandii, w Awinionie, wróciliśmy tuż przed północą.


Krzysztof Papierkowski

Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie