Wyprawa do wodospadów Havasu, część pierwsza.

Krzysztof Jagielski
30.06.2015

Jest na świecie wiele miejsc o uznanej reputacji cudów natury czy architektury które znane są każdemu mieszkańcowi planety chociażby z pocztówki czy zdjęcia w magazynie National Geographic. Kto nie słyszał o Piramidach Egipskich, Wodospach Niagara, Chinskim Murze czy Wielkim Kanionie Kolorado? To samo dotyczy zakątków planety tradycyjnie kojarzących się z rajskimi plenerami typu piasczyste plaże z palmami kokosowymi w tle, lazurowe morze z piędziesięciostopowym jachtem leniwie kołyszącym sie na falach czy jaskrawo kolorowa rafa koralowa z nurkiem odważnie patrzącym w oko rekina ludojada.  W tym rankingu Hawaje, Karaiby czy Francuska Riviera zajmuja poczesne miejsca. Są też okolice zdecydowanie mniej exponowane, nieskażone plagą komercyjnej, turystycznej watachy gdzie natura pulsuje swoim odwiecznym rytmem niezrażona zakusami człowieka zmierzającymi do jej ujarzmienia a zarazem  nie ustępujące pięknem ich bardziej znanym rywalom.

Jednym z takich miejsc są położone w Ameryce Północnej Wodospady Hawasu znajdujace sie nieopodal wioski Supai w rezerwacie indiańskim oficjalnie zwanym Havasupai, na dnie kanionu o nazwie wskazującej na małą inwencje twórczą autorów - Havasu Canyon. Jest to w zasadzie zestaw trzech, w niewielkiej odległości od siebie położonych wodospadów, Navajo Falls, Havasu Falls i Mooney Falls.  

                Nie mozna tam dotrzeć samochodem ani żadnym innym pojazdem wyposażonym w koła bo nigdy nie zbudowano tam drogi, nie istnieje stacja kolejowa i nie ma też lotniska. Z drugiej strony nierozwagą byłoby pomyśleć iż tubylcy zapomnieli o tak ważnym elemencie jak komunikacja z otaczającym światem i przewidzieli aż trzy środki transportu dla ułatwienia życia turystom spragnionym widoku wodospadów. Po pierwsze można tam po prostu dojść. Jest to 16-kilometrowy marsz który rozpoczyna się w miejscu zwanym Hualapai Hilltop, bardzo łatwym do rozpoznania gdyż jest to punkt gdzie raptownie urywa sie cywilizowana droga a zaczyna karkołoma ścieżka delirycznie wijąca się pomiedzy ścianami kanionu. Brak asfaltu czy innych materiałów budowlanych, bynajmniej, nie był powodem iż zatrzymano się właśnie tutaj. Odpowiedz jest dużo bardziej prozaiczna, zwyciężyły względy natury czysto technicznej, zwiazane z dobrze nam znaną grawitacją. Samochód nie jest przystosowany do poruszania się po drodze która zbudowana jest pionowo i dlatego byłby narażony na dużo szybsze osiągnięcie zamierzonego celu niż pozawlają na to możliwości danej jednostki napędowej pojazdu, z tym że w 99.9% przypadków ten pomysł nie przypadłby do gustu ani kierowcy ani ewentualnym pasażerom. Z tego względu zarzucono pomysł asfaltowania ścian kanionu i poprzestano na koncepcji wąskiej przesieki wydeptanej przez ludzi i zwierzęta. I tu ujawnia się druga metoda dotarcia na miejsce, można to zrobić na grzbiecie końskim. Za odpowiednią opłatą tubylcy wynajmują wierzchowce które bez protestu, przez cały rok noszą co bardziej leniwych turystów do celu. Trzecim, ostatnim a jednocześnie najbardziej wyrafinowanym sposobem transportu jest helikopter, przeznaczony dla elity, dla której sześciogodzinny marsz z plecakiem w promieniach bezlitosnego Arizońskiego słońca wykracza poza granice cierpliwości. Niestety tą metodą można dostać się, co najwyżej, do wioski Supai skąd jest jeszcze okolo 2 kilometrów do samych wodospadów.

                Diś już nie pamiętam gdzie i jak dowiedziałem się o wodospadach Havasu, jedno wiem, jak tylko zobaczyłem zdjęcia które udało mi się wyszperać gdzieś na internecie postanowiłem tam dotrzeć. Zorganizowanie brygady uderzeniowej nie zajeło wiele czasu, prawdopodobnie z tego samego powodu dla którego ja przestałem dobrze sypiać majacząc o wodzie spadającej z hukiem z dużej wysokości.   

Nie mieliśmy problemu z ustaleniem jaką metodą chcemy dostać się na miejsce, tylko piesza wędrówka jawiła sie jako wystarczające wyzwanie dla szescioosobowej grupy traperów z Chicago. Oficjalnie wyprawa zaczeła się na lotnisku O'Hare skąd samolotem dotarliśmy do Las Vegas. Tam wypożyczyliśmy samochód a właściwie autobus, którym, późną nocą dotarliśmy na skraj urwiska, wspomniany już Hualapai Hilltop, granica pomiedzy cywilizacja a dzikim zachodem. Plan zakładał pobudkę o czwartej nad ranem gdyż z wyliczeń wynikało iż to pozwoli nam dotrzeć na miejsce gdzieś przed południem i uniknąć słońca prażącego bezlitośnie pionowo z góry, którego promienie potrafią z nawet najbardziej zaprawionych w słonecznych bojach tubylców wyssać resztki energii. Udało nam się zrealizować to pierwsze założenie taktyczne i już o piątej byliśmy gotowi stawić czoła niewiadomemu.

Z plecakami zawierajacymi namioty , śpiwory wode i prowiant na pięć dni tułaczki przekroczyliśmy krawędz kanionu. Pierwsza sekcja marszruty była dwukilometrowym zanurzaniem się w otchłań kanionu, strome zejście wijącą się dramatycznie ścieżką dające jednocześnie pojęcie o tym co będziemy musieli zaliczyć w drodze powrotnej kiedy przyjdzie nam dla odmiany wspinać się na powierzchnie.

                Pozostała część drogi do wioski to w miare łatwy marsz dnem kanionu po piachu lub kamieniach, raczej monotonny, urozmaicany od czasu do czasu widokiem ludzi drepczących zapamiętale w przeciwnym kierunku, to ci którzy nasycili już zmysły i teraz wracają do cywilizowanego świata. Mijamy się, rzucamy standardowe pozdrowienie i brniemy dalej. Spotykamy też konie i muły w małych karawanach ale im nie mówimy nawet „Cześć"

Po jakiś czterech godzinach marszu zaczeło nam sie nudzić, pojawiły się pierwsze wątpliwości czy aby nie za szybko wyeliminowaliśmy pomysł z helikopterem z naszego rozkładu jazdy, ale jednocześnie krajobraz uległ drobnym modyfikacjom, zobaczyliśmy strumyczek, więcej zieleni, zakiełkowała nadzieja na szybkie dotarcie do celu, jakiegokolwiek celu. I rzeczywiście, był to przedsionek wioski Supai.

Dotarliśmy do cywilizacji w lokalnym wydaniu tego słowa, czyli malutkiego sklepiku i jadłodajni gdzie można było nabyć puszkę Coca-Coli, marną wizytówke tego co pozostawiliśmy 14 kilometrów za nami oraz jakieś lokalne jadło na gorąco. Nie zdobyłem się na degustacje, gdyż chciałem o własnych siłach dobrnąć do celu, a miałem poważne powody przypuszczać że nie zdołałbym tego dokonać po konsumpcji serwowanych tam specjałów. W wiosce załatwiliśmy jeszcze formalności związanie z rezerwacją pola namiotowego, zarzuciliśmy plecaki na bolące plecy i wyruszyliśmy dalej pokrzepieni myślą że zostały nam już tylko 2 kilometry do przemaszerowania. Navajo Falls (czytaj Navaho) wyłoniły się znienacka, nie pamiętam już czy najpierw  dotarł do nas szum wody rozbijającej się z hukiem na kamieniach czy udało nam się je dojrzeć zanim dźwięk znalazł droge do naszych uszu, dość powiedzieć że powstrzymanie się przed desperackim rzutem do wody było niezwykle trudnym wyzwaniem, szczególnie biorąc pod uwage fakt iż temperatura powietrza sięgneła już kreski oznaczającej 35 stopni Celsjusza a woda wydawała się krystalicznie czysta i co najmnie o 20 stopni chłodniejsza. Zostawiliśmy to cudo po lewej i poczłapaliśmy przed siebie. Kilkanaście minut później bylismy już na krawędzi drugiego z wodospadów, tego którego nazwę nosi to miejsce, Havasu Falls. 

Byliśy znużeni, plecak, mimo tego ze wypiłem prawie całą wode przeznaczoną na drogę, czyli jakieś 3 litry i zjadłem wszystkie batony energetyczne był teraz cięższy o co najmniej 20 kilogramów. W pewnym momencie zaczołem nawet podejrzewać iż ktoś dla kawału doładował mi do niego dawkę kamieni. Słońce też dawało o sobie znać bezlitośnie wyciskając dopiero co wypitą wode w postaci potu. Widok który otworzył się przed naszymi oczami w stu procentach rekompensował jednak niewygody całej eskapady.

Niewinnie wyglądający strumień wijący się leniwie wśród skał przerodził się nagle w rwącą kaskadę z hukiem spadającą  w 30-metrową przepaść. Woda, krystalicznie czysta, o delikatnym błekitnym czy zielonkawym odcieniu spowodowanym dużą zawartością minerałów przed samą krawędzią dramatycznie przyspiesza, co w prostej linii wynika z faktu iz koryto strumienia znacznie się tu zwęża. To z kolei spowodowane jest ilościa mineralnych osadów przez wieki nanoszonych i deponowanych w tym miejscu. Ich wysokie stężenie odpowiedzialne jest za fenomen powstawania fantazyjnuch struktur, nawisów skalnych, kamiennych tam i różnego rozmiaru płytkich nisz. Wszystko co zanurzone w wodzie zostaje poddane powolnemu procesowi oblepiania skorupą osadów.

                Byliśmy już prawie na miejscu, zeszliśmy do stóp wodospadu, chwila i dotarliśmy do kampingu ciagnącego sie wdłuż strumienia który na powrót przybrał łagodną formę i tylko odległy szum dawał wyobrażenie energii jaką niesie.

Pozostało wybranie miejsca na obozowisko i rozbicie namiotów.

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie