Opowiadania i opowiastki turystyczne: RYSY PO SŁOWACKU // Liliana Kołłątaj

Piotr Kowalczyk
05.11.2015

Mieliśmy po dwadzieścia lat i studiowaliśmy na uniwerku, na różnych wydziałach. Znaliśmy się z Unikatu czyli Uniwersyteckiego Klubu Turystycznego. Tego lata przyszło nam na myśl, by kilkuosobową ekipą wybrać się na Słowację. Głównymi celami były Tatry Wysokie i Fatra. Oficjalnie wyjazd był obozem trampingowym, a organizowanym przez warszawski Almatur. Czyli w praktyce przez nas samych.

Moje góry zaczęły się od Beskidów, potem pojawiły się Bieszczady. Któregoś roku trafiłam w końcu w Tatry i zaczęło się zauroczenie alpejskim typem krajobrazu. A potem to już poszło. Powroty do Zakopanego co kilka miesięcy, rozpoczęcie roku akademickiego obowiązkowo w Tatrach, najlepiej w Pięciu Stawach lub w Roztoce. I szukanie sponsorów na kolejne wyjazdy, najpierw w polskie Tatry, później na Słowację, wreszcie w Riłę, Piryn, Dolomity, Alpy.

UNIKAT nie był klubem górskim, wręcz przeciwnie, specjalizował się w turystyce nizinnej, po rozmaitych lasach i błotach, najchętniej na pograniczu Polski i Litwy. Na lato przygotowywaliśmy sporą porcję obozów na Suwalszczyźnie, z wykorzystaniem naszych baz namiotowych i trochę imprez zagranicznych. Mnie  zawsze nosiło po górach, dlatego brałam się za programy słowackie i bułgarskie i wtykałam tam  zawsze jakiś kawałek gór, przynajmniej 1000 m n.p.m. A to Riłę, a to Piryn, a już pasjami Tatry Słowackie, trochę Wielkiej i Małej Fatry, a jak już nie dało się nic innego to przynajmniej Słowacki Raj. Tak Bogiem a prawdą, nie mieliśmy, jako klub i jako pojedyncze osoby, uprawnień do prowadzenia obozów górskich. Ile razy prezes przeglądał mój program, tylekroć łapał się za głowę i wołał: „Bój się Boga, dziewczyno! Jak ja to mam pokazać w Almaturze. Przecież to nie przejdzie za Chiny Ludowe. Zmień coś, bo wyrzucą mnie za drzwi razem z twoim programem.” Wygładzałam więc różnice wysokości, wpisywałam jakieś muzea w najbliższej okolicy. A i tak Magda po przejrzeniu programu, natychmiast dzwoniła do mnie i grobowym tonem zaczynała:

>-         Unikat nie jest klubem górskim, nie macie uprawnień, jeżeli coś się stanie to wszyscy z kryminału nie wyjdziemy...

 

Tacka kremówek zwykle pomagała nieco zmienić nastawienie. Magda machała w końcu ręką i stawiała upragniony stempel na programie: ZATWIERDZONE DO REALIZACJI.

>-         Dobrze, przypuśćmy, że wierzę, że w Tatrzańskiej Łomnicy będziecie oglądać tylko Muzeum Tatrzańskie. Ale jak się coś komuś stanie, to ze skóry cię obedrę i nie będę miała litości. Wszelkie zmiany robisz na własną odpowiedzialność.

 

>-         Magda, przecież wiesz...

 

Wiedziała. W klubie wszyscy wiedzieli i zastanawiali się, dlaczego taki zawzięty góroman trzyma się klubu turystyki nizinnej. Przecież jest SKG, SPPŚ i inne. Odpowiadałam z uśmiechem: „To przez moją wrodzoną przekorę. A poza tym bardziej mi się tu podoba niż w klubach górskich. Jest większa różnorodność. A u tamtych to tylko góry i góry.”.

Wszystko to była prawda, faktyczny powód tkwił jednak gdzie indziej i sięgał czasów podstawówki, kiedy to po przebytej anginie z komplikacjami zaczęłam mieć problemy kardiologiczne. W klubach górskich popularne było podejście sportowe do turystyki górskiej, liczyła się dobra kondycja i zdrowie. W tej konkurencji po prostu nie miałam szans. Ale o tym to już tylko ja wiedziałam.

 

Na Słowację ruszyliśmy na początku sierpnia. Jak już wspomniałam głównymi celami były Tatry Wysokie i Fatra.

Ze względów ekonomicznych wybraliśmy zakwaterowanie pod własnymi namiotami na campingu. Rozłożyliśmy się na Eurocampie pod  Tatrzańską Łomnicą. Był to na owe czasy największy i najlepszy kemping na Słowacji pod Tatrami. I tak zresztą pozostało do dziś. Miał tylko jedną wadę. Cholernie daleko było stamtąd na tatrzańskie szlaki. Najpierw trzeba było przejść około kilometra do kolejki dowożącej do Tatrzańskiej Łomnicy. Potem przesiąść się do ”elektryczki” do Smokowca. A wypad w dalsze rejony, na przykład nad Popradzki Staw, wymagał jeszcze jednej przesiadki i dojazdu w rejon Szczyrbskiego Jeziora. W sumie dotarcie z Eurocampu na początek szlaku w Furkotnej Dolinie zajmowało ponad dwie godziny. Należało wyruszać bardzo wcześnie rano.

Jak to jednak bywa, teoria sobie, a praktyka sobie. Ambitne plany to jedno, a przyjemny smaczek ciemnego kamzika to już całkiem co innego. Szesnaście flaszek słowackiego piwa na łeb w  kempingowym „dennym barze” (który  wbrew nazwie otwierano wieczorem, po dwudziestej drugiej) nie stanowiło większego problemu dla naszych dzielnych chłopców. Rano trudno ich było dobudzić. Ale ponieważ dzień wcześniej stanowczo zapowiedzieli swój udział w wycieczce, czekaliśmy na nich cierpliwie. Trzeba przyznać, że kiedy już wreszcie nieco przytomniej otworzyli oczy, pozbierali się dosyć szybko.  Zasadniczo nie mieliśmy jakiegoś konkretnie sprecyzowanego celu. Ogólny kierunek: rejon Szczyrbskiego Jeziora  i Popradzkiego Jeziora, a potem może coś jeszcze, na co nam przyjdzie ochota.

W efekcie porannego „poślizgu czasowego” do Szczyrbskiego Jeziora dotarliśmy około dziesiątej. Żołądki, puste od samego rana, zaczynały się domagać  swoich praw. Bajecznie niskie ceny na Słowacji powodowały, że nikt nie myślał o zabieraniu ze sobą prowiantu, tym bardziej że schroniska, usytuowane w odległości maksimum dwóch godzin marszu jedno od drugiego serwowały całkiem niezłe i urozmaicone posiłki. W Szczyrbskim Jeziorze, w rejonie stacji kolejki wąskotorowej,  w jadłodajniach można było wybierać i przebierać: od minibaru po restaurację hotelową w „Panoramie”, nie licząc dobrze zaopatrzonego (zwłaszcza w trunki wyskokowe) sklepu spożywczego. Nasz wybór padł na duży bar samoobsługowy w pawilonie, po którym dziś nie pozostał już nawet ślad. Uznanie ekipy zyskała czesnakowa z parkami, czyli zupa czosnkowa z parówkami. Uzupełniliśmy ją wysmażanym rebirkiem, czyli kotletem schabowym oraz przepyszną sałatką jarzynową z kawałkami szynki.

Po zaaplikowaniu takiej porcji energii, Dolinę Furkotną i Mięguszowiecką pokonaliśmy błyskawicznie i po niecałych dwóch godzinach dotarliśmy nad Popradzki Staw, w rejon schroniska, czy raczej górskiego hotelu. Tam uwagę kolegów natychmiast zwrócił barek ze smażonymi kiełbaskami i – oczywiście –  ze svetlym i tmavym kamzikiem. W nieco okrojonym składzie ruszyliśmy obejrzeć cmentarz symboliczny pod Osterwą, co zajęło nam następne półtorej godziny. Gdy wróciliśmy nad staw, koledzy skończyli właśnie delektować się chmielowym nektarem i czekali na nas, nieco już znudzeni. Nie zastanawiając się na razie nad celem, ruszyliśmy w górę. Pogoda była rewelacyjna, tak w sam raz, słoneczko, nieco chmurek, lekki wiaterek, ani za ciepło, ani za chłodno. Widoczki jak na obrazku. Prawie cała Dolina Mięguszowiecka w zasięgu wzroku. Po prostu sama tatrzańska poezja.  Przy drogowskazie na rozwidleniu szlaków Zyga zatrzymał się. Przez dłuższą chwilę wnikliwie wczytywał się w słowackie nazwy i umieszczone obok informacje o szlakach, po czym zapytał:

>-         To tędy się idzie na Rysy?

 

>-         Tak, ale stąd to jeszcze diablo daleko. Sam widzisz, jaki czas podają: dwie i pół godziny w jedną stronę.

 

>-         Tak, widzę, ale bliżej to ja już nigdy nie będę. Znam siebie. Nie będzie mi się chciało ponownie iść taki kawał drogi. Jak już tu wlazłem, to bym się przeszedł na te Rysy. W końcu być tak blisko i nie dojść tam, to jak być w Rzymie i papieża nie widzieć. A słyszałem, że od polskiej strony jest dużo trudniej.

 

>-         Tak, to prawda, od Morskiego Oka jest dużo bardziej stromo. Cóż, jest trochę późno, ale jak się sprężymy... – rozsądek walczył z nieprzepartą chęcią wejścia na szczyt od tej strony.

 

Do chaty pod Rysami dotarliśmy dobrze po czwartej. Słowak, prowadzący utulną (tak

bowiem mówią tam na takie maleńkie schroniska), otworzył szeroko oczy ze zdziwienia, gdy usłyszał, że idziemy jeszcze na szczyt.

>-         Mile drozde, uże pozdno. Wszyscy już schodzą, a wy się wybieracie w górę.

 

>-         Przecież to najwyżej pół godziny stąd i droga całkiem prosta. Jak mamy już tak blisko, to teraz nie zawrócimy.

 

>-         Tak, ale ja tu nie mam miejsc noclegowych.

 

>-         Przecież my nie zamierzamy tu nocować.

 

Uśmiechnął się i pokręcił głową. Nie bardzo wiedziałam, o co mu chodzi. Mieliśmy  zrozumieć, co miał na myśli kilka godzin później.

>-         No to już idźcie, jak tak bardzo chcecie, ale się pospieszcie. Naprawdę macie mało czasu.

 

Gdy wyszliśmy ze schroniska, na wszelki wypadek rozejrzałam się po niebie. Zastanawiałam się nadal, dlaczego Słowak nas tak popędzał. Pogoda trzymała się jak beton, nic nie zapowiadało jakichkolwiek niespodzianek atmosferycznych. Nie, ze strony aury zdecydowanie nie było żadnych zagrożeń.

Podejście na szczyt zajęło rzeczywiście niewiele ponad pół godziny. Po szlaku od strony słowackiej można by z powodzeniem wjechać motocyklem. Dojście od Szczyrbskiego Jeziora zabiera wprawdzie mnóstwo czasu i wymaga sporego zapasu sił, nie nastręcza jednak żadnych trudności, aż po sam szczyt. W porównaniu ze szlakiem słowackim polskie podejście od strony Morskiego Oka to niemal taternicka wspinaczka, miejscami naprawdę dość karkołomna.

Po osiągnięciu słowackiego szczytu Rysów, wstąpiliśmy też oczywiście na polską stronę – bo jakże sobie odpuścić taką okazję; nie dosyć, że dwa najwyższe szczyty w jednym, to jeszcze satysfakcja, że przekroczyliśmy granicę państwa bez kontroli paszportowej.

W dół szło jak po maśle, pogoda cały czas idealna, odległość do pokonania wprawdzie dosyć spora, bo kilkanaście kilometrów, ale szlak łatwy, już sprawdzony, żadnych niespodzianek. Poza jedną – na samym końcu, na stacji kolejki w Smokowcu. W Szczyrbskim Jeziorze zameldowaliśmy się w tempie sprinterskim, końcowe 2 kilometry po asfaltowanej drodze prawie biegnąc do stacji, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że jest dosyć późno, a musimy złapać jeszcze w Smokowcu połączenie do Tatrzańskiej Łomnicy. I tak było już z góry przesądzone, że ostatnie 4 kilometry z Łomnicy do Eurocampu przyjdzie nam przedreptać na piechotę. W Szczyrbskim wpadliśmy do kolejki dosłownie w ostatniej chwili. Około pół godziny jazdy dzieliło nas od Smokowca. O tej porze pociąg był pustawy, miejsca  do siedzenia można było wybierać. Dłuższa chwila odpoczynku bardzo się przydała, bo od schroniska pod Rysami cały czas byliśmy na nogach.

Wreszcie – wjazd na peron w Smokowcu. Jakieś czerwone wagoniki opuszczające stację migają nam przed oczami i nikną między pniami świerków poniżej stacji. Wyskakujemy z kolejki i przechodzimy na peron, gdzie można przesiąść się do Tatrzańskiej Łomnicy. Jakoś dziwnie pusto. Ani pociągu, ani oczekujących pasażerów. Zaczyna kiełkować nieprzyjemne podejrzenie. Czyżby ten migający za drzewami, kiedy dojeżdżaliśmy do stacji... ? Niemożliwe, przecież te połączenia zawsze były skorelowane. Z rosnącym niepokojem podchodzimy do rozkładu jazdy. Niepewność zostaje rozwiana ze skutkiem negatywnym. Ostatni pociąg do Tatrzańskiej Łomnicy odjechał 3 minuty temu. Skorelowane połączenia? Tak, ale nie wszystkie. Nic nie pomogło wertowanie rozkładu na wszystkie strony. Następny odjazd do Łomnicy – jutro rano.

Nagle – błysk olśnienia. Przecież niecałe sto metrów dalej jest dworzec autobusowy. W sercach jeszcze kołacze nadzieja. Niestety, tam rezultat jeszcze gorszy. Ostatni autobus w pożądanym przez nas kierunku odjechał godzinę temu.

>-         Słuchajcie, tu jest postój taksówek. Przecież możemy pojechać taksówką, chyba nie będzie jakoś koszmarnie drogo, nawet po nocnej taryfie, w końcu to na piechotę jest daleko, ale dla samochodu to pryszcz – mówi Staszek patrząc na stojący nieopodal słupek z tabliczką TAXI.

 

>-         Genialne rozwiązanie, jak na to wpadłeś? Tylko czy widzisz tu jakąś? – ironizuje Zyga.

 

>-         No nie ma, ale widzę tu jakiś telefon, można chyba zamówić.

 

>-         Hmm, możemy spróbować, choć, biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe doświadczenia komunikacyjne, czarno to widzę – odpowiadam bez przekonania.

 

Dzwonimy. Słuchawka przy uchu. Mijają 2, 3 minuty. Z drugiej strony złowroga cisza. Po 5 minutach oczekiwania opuszcza nas nadzieja. Zrezygnowani siadamy na dworcowych ławkach. Krótkie podliczenie: 4 kilometry od Tatrzańskiej Łomnicy do EUROCAMPU. I jeszcze 6 ze Smokowca do Łomnicy. A za sobą mamy już przemierzonych ponad 20 kilometrów. Ale czy mamy jakieś inne wyjście? Jest dopiero trochę po dwudziestej drugiej. Przecież nie będziemy kilka godzin siedzieć do rana na dworcu!

>-         Ma ktoś coś do jedzenia? – zagaduje  z nadzieją w głosie Piotrek.

 

>-         Mam batonika – odpowiadam.

 

>-         I to wszystko?

 

>-         A co, zjadłbyś schabowego? – próbuje żartować Ela.

 

>-         A mamy jakieś picie?

 

>-         Nie ma tu jakiejś knajpy? – z nadzieją w głosie pyta Zygmunt.

 

>-         Na pewno są, ale o tej godzinie pewnie wszystkie zamknięte – z rezygnacją konstatuje Staszek.

 

>-         Wiecie co, chłopaki, znam jedną otwartą o tej porze – mówię, uśmiechając się w duchu do siebie.

 

>-         Tak? To idziemy! Gdzie to jest? Daleko stąd? – Zyga wyraźnie się ożywia mimo zmęczenia – napiłbym się kamzika.

 

>-         Będzie kawałek, to Denny bar na Eurocampie – odpowiadam.

 

>-         A niech cię cholera!

 

 

Ostatnie 4 kilometry od Tatrzańskiej Łomnicy do EUROCAMPU szliśmy już chyba tylko siłą woli. Właściwie to bardziej wlekliśmy się niż szliśmy. Pod koniec tego mozolnego marszu wydawało mi się, że od kilku minut słyszę dziwne szuranie za sobą. Obejrzałam się. Piotrek szedł, szeroko zamiatając nogami i osobliwie stawiając kroki.

>-         Co ci się stało? Dlaczego tak dziwnie idziesz? – zapytałam.

 

>-         Właśnie? – dołączył się Zyga.

 

>-         Obtarłem sobie.

 

>-         Co? – zainteresował się Zyga.

 

>-         No, wiecie co...

 

>-         Nie bardzo... – po rozbawionych minach kolegów widać było, że zaczynają się domyślać.

 

>-         No, spodnie mam za ciasne...

 

Teraz całe towarzystwo rechotało już na dobre.

>-         Wy się śmiejecie, a to jest dosyć bolesne.

 

>-         Zapewne – pokasłując ze śmiechu potwierdził Zyga.

 

Następnego dnia wybraliśmy się na relaksowy spacerek; wyciągiem krzesełkowym na Skalnate Pleso i  kolejką linową na Łomnicę. Piotrek został w namiocie, kurując nadwerężone klejnoty.


---
Fragment ze zbioru opowiadań  „Włóczęgi tatrzańskie” Liliany Kołłątaj

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie